sobota, 20 czerwca 2015

17. Podejrzany stóg siana

Podłużny, puchaty pies w kształcie kabanosa smyrał ją po nogach. Ciepło jego kabanosowego ciała ogrzewało jej łydki, kostki i pomalowane na granat paznokcie u nóg. Nie czuła już mokrych skarpet na stopach - tylko i wyłącznie błogie smyranie kabanosowego psa z małym, czarnym noskiem i wytrzeszczonymi oczkami (ich wypukłość mogła być wręcz skrajnie niebezpieczna dla zdrowia). Smyr, smyr, smyr. Gdzieś w podświadomości słyszała odgłosy rozmów, jakieś przyćmione chichoty i nuconą pod nosem piosenkę. Złoty pierścionek, złoty pierścionek na szczęście! Z lewej strony dobiegało jakieś charczenie. Z niebieskim oczkiem, z błękitnym niebem na szczęście!
   Bardzo, bardzo powoli otworzyła jedno oko. Jej mózg błagał o przynajmniej wieczność snu, ale Aleksandra postanowiła coś zjeść.
  - Złoty pierścionek kataryniarza jedyny, na moje szczęście, na szczęście każdej dziewczyny - zamruczała na wpół przez sen, mrużąc oczy przed światłem dnia? nocy? - Która jest godzina, do jasnej, świecącej cholery?
  - Za dziesięć siedemnasta, zhirovoy!
  - Zhirovoy? Nie znam rosyjskiego, baranie.
  - To znaczy grubas - odpowiedziała Natalia Blasket, która była pierwszym obiektem wyłapanym przez Olę, tuż po wybudzeniu. - Teraz widzisz, jak czuję się całe życie, mieszkając z tobą!
  - Więc teraz będziesz ciągle powtarzać zhirovoy?
  - Zhirovoy.
   Aleksandra poruszała niepewnie palcami u nóg i ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że to nie pies w kształcie kabanosa smyrał ją po kostkach, lecz przyjemne ciepło sączące się z małego piecyka, który nigdy nie gasł. Smażone wcześniej kiełbaski już dawno wylądowały w brzuchach śpiących Rosjan, a resztki keczupu i majonezu zostały wylizane przez Natalkę. W stodole było dość jasno, choć słońce na dworze zachodziło już za szarymi chmurami.
  - Przespałam cały dzień?
  - Tak. Na początku myślałam, że się nie obudzisz, ale ten tutaj Wladimir oznajmił, że jest lekarzem rodzinnym, i że to tylko zwykłe omdlenie. Pomyślałam sobie, że to w sumie dobrze, bo ty znasz wszystkie kody do kart kredytowych. A, no i uratował cię Łuka. To ten tamten Quasimodo, charczący ciągle na sianie - odparła pani Blasket, wskazując palcem wielką postać siedzącą obok suchego wodopoju dla koni. - Wielkie, brzydkie cielsko i bezmyślny wzrok, czyli ktoś dla ciebie. Jak zepsułaś drzwi i oczy ci się rozjechały na dwie strony świata, to właśnie Łuka cię złapał. Wladimir mówi, że gdyby nie on, to pewnie musielibyśmy kopać dół w tym bagnie. Ciężko tu o dobre miejsce na grób, bo wszędzie jest mokro i grząsko.
   Ola słuchała tego w milczeniu, patrząc to na przypalone kromki chleba, to na wielkiego Łukę, odwróconego tyłem do wszystkich towarzyszy. Wreszcie wstała chwiejnie z miejsca i, próbując nie nadepnąć nikogo na palec, tudzież szyję, zaczęła przebijać się przez stos śpiących hipisów.
  - Coś jeszcze się wydarzyło? Chcesz coś dodać? - spytała, zanim przełknęła pierwszy kęs zimnego pieczywa.
  - Zhirovoy.
   Delikatny, acz bardzo chłodny wiatr, wdzierał się do środka stodoły z baranami i krowami i mierzwił rude włosy Rudego. Gitara głównego muzykanta stała oparta o drewnianą ściankę, a cała kolekcja różnokolorowych koców i śpiworów tworzyła razem ocean zieleni, pomarańczy, czerwieni, żółci i czerni, przekładając się warstwami na uklepanym, twardym piachu. Z zewnątrz dochodziło ciche ćwierkanie rosyjskich ptaków i prawdziwy śmiech losu. Zwiewa, dopiero będąc przy Łuce zauważyła, że nadal ma bose stopy, ale było już za późno na zlokalizowanie jakiegoś obuwia. Łuka obruszył się, a kobieta zobaczyła jego zielony, przerażony wzrok.
  - YA khorosh - pisnął wielki człowiek z końsko-świńską twarzą, aby następnie ściągnąć reggae szalik ze swojej grubej szyi i pokazać go Aleksandrze. - Lyubov' i garmoniya. YA khorosh.
  - Tak, bardzo ładny szalik - odparła kobieta, kątem oka zerkając na Natalię, która językiem migowym bezsprzecznie oznajmiła jej, iż Łuka nie jest w pełni zdrowym psychicznie osobnikiem. - Rozumiem, że nie znasz angielskiego?
  - YA khorosh.
  - Co to znaczy, Natalia? Jesteś ekspertką od rosyjskiego.
  - A chuj go wie. Ciągle to powtarza. Próbowałam w nocy spytać o to któregoś z naszych nowych przyjaciół, ale byli za bardzo zjarani. Prochy latały wszędzie jak żołędzie.
  - YA khorosh - wyszeptał Łuka, chowając w wielkich dłoniach swoją wielką twarz. Jego palce były poobdzierane i brudne, a rękawy podziurawione i nieudolnie zszyte grubą, białą nicią.
  - I wszyscy tutaj śpią w dzień. Nie miałam co robić, to zaczęłam czytać książkę Rudego.
  - Nie znasz cyrylicy, kretynko.
  - To porno z obrazkami, a nie encyklopedia.
   Aleksandra spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem. Magazyn pornograficzny w jej szczupłych palcach, obłożonych pierścionkiem zaręczynowym z brylantem oraz złotą obrączką, wyglądał niebywale nienaturalnie. Ola już miała coś wydukać, ale powstrzymała się, powracając do rozmowy z Łuką. Jeśli można było to nazwać rozmową.
  - Dziękuję ci za uratowanie mi życia - powiedziała - jestem ci bardzo wdzięczna. Wiem, że mnie nie rozumiesz, ale dziękuję.
  - Zhirovoy! - zawołała Natalka, a kilka zaspanych głosów powstało i wydukało w jej stronę krótki wianek przekleństw.
  - Zamknij się, Natalia.
  - Zhirovoy, Olciu.
   Łuka niespokojnie oblizywał popękane usta językiem, przebierając w dłoniach swój kolorowy szalik. Krótkie, ciemne włosy spadały na jego jasne oczy, które ciskały gromy swoim rozproszeniem i oszołomieniem. Wielkolud oddychał ciężko. Niespokojnie zerkał w stronę czarnowłosej, która na chwilę pogrążyła się w swoich własnych, psychologicznych przemyśleniach.
  - A może mówmy na niego Hodor!
  - ZAMKNIJ SIĘ, NATALIA! - odkrzyknęła Zwiewa, rzucając w stronę kobiety kawałkiem niedojedzonego chleba z węglem. Natalka wzruszyła ramionami, po czym włożyła kromkę do ust i powoli pogryzła, próbując nie wydać z siebie już żadnego, idiotycznego komentarza. Wcale nie, po prostu było dużo węgla. Morda w kubeł szczyn, potrzebuję ciszy. Zhirovoy.
   Jak pewnie można się domyślić, piętnaścioro dorosłych i bardziej dorosłych ludzi nie może, ze względów technicznych, długo wytrzymać razem w zimnej stodole, z jednym małym piecykiem, stogiem siana i dwudziestoma szalikami reggae porozrzucanymi pod nogami. Zapasy tostów, kiełbasek, wody i, co najważniejsze, marihuany oraz haszyszu, kończyły się bardzo szybko. Topniały jak lód na plastikowym stoliku, przywiezionym z Syberii wprost do serca lipcowej Argentyny. Kazimir przez całe popołudnie (czyli wtedy, gdy już większość nocnych Marków wygramoliła się niezdarnie z narkotykowego snu) nie grał na swojej gitarze tłumacząc się tym, iż niedługo odmarzną mu palce i nie będzie mógł trzymać porządnie słomki do wciągania kokainy. Pawlin, czyli najstarszy z trójki seniorów siedemdziesięciolatek z łuszczycą około godziny osiemnastej wyszedł na pole, aby oddać mocz i nie wracał przez półtorej godziny, po czym okazało się, że zwyczajnie odszedł, zostawiając na zepsutych drzwiach stodoły karteczkę z napisem "idę upolować jelenia" - Aleksandrze przewróciło się coś w żołądku.
   Wszystkie te fakty nieodwracalnie prowadziły do rozpadu obozowiska. Natalce i Oli było bardzo żal, że znowu muszą pakować swoje drogocenne walizki i nazajutrz ruszać w drogę, ale nie miały innego wyjścia, jeśli chciały utrzymać się przy życiu chociaż do momentu znalezienia kawałka suchej wycieraczki i miski gorącej owsianki.
   Karawana reggae, miłości i pokoju przemieszczała się po szlakach wschodniej Rosji już od kilkunastu miesięcy. Celem tych wszystkich zabiegów było, jak tłumaczył Rudy, zacieśnienie więzi międzyludzkich oraz przy okazji publiczne manifestowanie sprzeciwu wobec wojen, nietolerancji, agresji i nepotyzmowi. Zhirovoy. I było darmowe jedzenie.
   Nim jednak nadeszło południe dnia trzeciego lutego, o godzinie dziesiątej w nocy wszyscy zasiedli jeszcze raz do wspólnego posiłku, jakim tym razem były pieczone ziemniaki i umyta trawa. Wladimir dokładnie zbadał Aleksandrę, jednak nie zauważył żadnych obrażeń i z powagą dodał, iż kobieta nie powinna się tak forsować w swoim aktualnym stanie. Łuka badawczo przyglądał się, jak Wladimir ze skupieniem badał małą latareczką wzrok Aleksandry, a następnie mierzył jej ciśnienie swoim podręcznym ciśnieniomierzem.
  - Macie strasznie dużo przygód - odparł Rosjanin, spoglądając na licznik uderzeń serca. - Jakbyście urwały się z jakiegoś hollywoodzkiego filmu akcji. Polska, Ameryka, twój przystojny mąż i jeszcze przystojniejszy kochanek, niezapowiedziany występ w chicagowskim teatrze, życie na walizkach i spanie w prawdziwych futrach, wypadek na wyścigach, Alaska, przydrożne puby, ciężkostrawne kebaby... no a teraz jeszcze my i nasz ubogi żywot tam, gdzie oczy poniosą. Naprawdę lipa. Ty powinnaś dbać o nogę - powiedział, zwracając się do Natalii - a ty dbać o siebie.
   Aleksandra uśmiechnęła się z wdzięcznością, kiedy mężczyzna zdjął z jej przedramienia ciśnieniomierz i odłożył termometr do torby.
  - Jesteś już drugim lekarzem w Rosji, który ratuje nam życie - odparła, głęboko kryjąc żal. Stop. Tak miało być. Tak właśnie miało być. Richard zrobił to, do czego się szykował. Wszyscy kiedyś umrą.
  - Nie taki kraj straszny, jak go malują - zaśmiał się Wladimir, a Łuka w tym samym momencie podreptał niezdarnie do Oli i usiadł metr za jej plecami, uważnie przyglądając się ich rozweselonym twarzom. Jego gruba kurtka była umorusana węglem i tłuszczem z kiełbasek.
  - Ało! - odezwał się kobiecy głos, należący do starej Mariny z Petersburga. - Debil chyba coś wywąchał!
  - Pani Iwanienko, miała pani zwracać się do Łuki po imieniu! - oburzył się Rudy, przez przypadek odrywając strunę z gitary Kazimira. Marina Iwanienko jednak już go nie słuchała, z podnieceniem wpatrując się w wielkie ciało Łuki, który niespokojnie zaczął krążyć dookoła własnej osi. W istocie, wyglądał dokładnie jak postać Quasimoda XXI wieku - przebrany w cudaczną kurtkę ze skupu ubrań dla dwumetrowych dzieci, górskie buty ze zdartą podeszwą oraz gruby szalik, wielki Łuka, kręcący się dookoła, sprawiał wrażenie klocka pomiętej plasteliny, wrzuconego do wielkiego kieliszka z kolorowym drinkiem.
  - Debil zwariował! Ało! Spójrz no, Rienata!
   Aleksandra i Natalia spojrzały po sobie ze zdziwieniem, kiedy coraz więcej członków Pokojowego Orszaku Reggae zaczęło przybliżać się do zdezorientowanego Łuki na tropie dzikiej bestii. Przyćmione płomienie świec i malutkie kropelki deszczu, wpadające z dziury w dachu wprost do małego wiaderka, bajecznie współgrały z niepokojącym zachowaniem dorosłego dziecka i okrzykami zachwyconej Mariny. Zwiewa wstała z miejsca, próbując dopatrzeć się, co dokładnie dzieje się pośród tej całej ciemni i wilgotnych kałuż.
  - Podaj mi aparat - nakazała Marina Iwanienko, odgarniając z pomarszczonej twarzy swoje białe włosy.
  - Ej, przepuśćcie mnie, odpowiadam za niego...
  - Co on tak wącha? Może mu się ćma do nosa przyczepiła?
  - Zostawcie go, bo się ziemniaki spalą, a ja polować na ziemniaki nie będę!
  - YA khorosh! YA khorosh! - krzyczał przerażony Łuka, kiedy jego oczy zaczęły wirować bez kontroli, a jego ciało nadal szukało miejsca, skąd dobiegał drażniący zapach. Nozdrza Rosjanina rozszerzały się i zwężały, pochłaniając zapach późnego wieczoru, spróchniałych desek, ognia i ostrej, ledwo wyczuwalnej dla innych, woni spirytusu i octu. - YA khorosh!
  - Ej, ale co to znaczy w ogóle? - dopytywała się Natalka z uporem maniaka, przeciskając się przez tłum i oblizując palce z keczupu. 
  - Odsuńcie się wszyscy! - darła się Ola, bijąc zaciekawionych Rosjan po głowach kartonami i opakowaniami po jogurtach. - Odsuńcie się, bo strzelę!
  - Als, nie wiedziałam, że masz broń. Imponuje mi to.
  - Bo nie mam, kretynko.
  - Zhirovoy.
  - Łuka, Łuka, YA khorosh, YA khorosh - mówiła spokojnie Zwiewa, podchodząc do wielkiego Hodora człowieka Hodor i ostrożnie chwytając go za szerokie ręce Hodor Hodor. - Już wszystko dobrze, uspokój się. Patrz na mnie. YA khorosh.
  - YA khorosh - zapiszczał Łuka, po czym runął na ziemię dokładnie w sam środek tłumu hipisów, którzy rozstąpili się nagle, przyglądając się Zwiewie z zaniepokojeniem. Iwanienko zrobiła zdjęcie swoich bosych stóp i wrzuciła je na Instagrama. Natalka skorzystała z okazji i zabrała z piecyka cztery upieczone ziemniaki.
  - Co się dzieje, Łuka? - Ola uklękła obok niego, patrząc uważnie w zwariowane gały wielkoluda. Jej długoletnie doświadczenie w pracy z alkoholikami, emerytowanymi żołnierzami i narkomanami, pozwalało jej nawiązać kontakt ze stacją, z którą dotychczas nie dało się nawiązać kontaktu. - Pokaż mi, co się stało.
   Łuka dziwnie przytomnie spojrzał w prawie czarne oczy kobiety, które iskrzyły się w słabym blasku ognia. Wełniana czapka na jej głowie zasłaniała jej połowę czoła, a otrzymany od Wladimira szalik reggae oplatał jej szyję, plątał się z czarnymi włosami, okrążał ramiona i wreszcie spływał na brudną ziemię.
   Brunet przestał histerycznie drgać i wskazał palcem na wielki stos siana, które spokojnie gniło sobie na tyłach stodoły, gdzie Roman, Tamara i Susanna przechowywali albumy ze zdjęciami swoich psów i kotów.
  - YA khorosh - odparł zupełnie poważnie, a wszyscy umilkli.


   Coś wyrywało się z jego piersi. Ciężkie, ołowiane ręce ciągnęły go w dół, ściskając rozum i serce. Niemożność wykonania jakiegokolwiek ruchu, niemożność kontroli osaczały go z każdej strony, burząc porządek świata i spokój umysłu. Czuł się jak ślepiec, poruszający się po omacku pośród gęsto rosnących kolumn ze śmieci i odpadów. Głupiec, który mozolnie biegł, wył, błagał i z dnia na dzień kurczył się w swoim ciele, nie mogąc odnaleźć swojej perły. Żadne z uczuć nie wypływało na powierzchnię. Cały żar i cały lód kryły się głęboko pod skórą.
  - Prevett od dwóch tygodni jest w Nowym Jorku. - Usłyszał wyraźnie Ettore Rossini. Głos małżonki wyrwał go z osobnej rzeczywistości, co wprowadziło go w rozdrażnienie i jednocześnie ulgę. Ołowiane ręce rozluźniły się, kiedy ponownie napełnił płuca tytoniem z Treasurer Cigarettes, odkładając na blat biurka swoje wieczne pióro.
   Ettore nie odpowiedział jej. Zamiast tego przekręcił się na czarnym fotelu i spojrzał na srebrne spinki swojego mankietu. Przez chwilę doszukiwał się jakiegoś pobrudzenia na śnieżnobiałej tkaninie, jakiejś małej zadry. Śladu po nieudolnym smażeniu warzyw na rozgrzanej patelni lub chociażby kropelki rozlanej kawy, najmniejszej plamy z atramentu, kilku ziarenek piasku. Ale nie znalazł nic.
  - Coraz więcej palisz, Ettore - odparła kobieta, spuszczając wzrok i podchodząc do półki z segregatorami, książkami i kodeksami. Jej błękitne oczy szybko przebierały w tytułach, aż wreszcie natrafiła na upchany w kąt egzemplarz Małego Księcia. Kąciki jej wąskich ust uniosły się delikatnie w górę, a kiedy ponownie odwróciła twarz w stronę męża, jej oczy były mniej nieskazitelne. Bardziej wyczulone. - Antoine de Saint-Exupéry i cała historia ludzkiego istnienia zatopiona w kilkudziesięciu stronach. Będę mu ją czytać. Będziemy mu czytać wszystkie książki. - Wzięła głęboki oddech, kartkując powieść. Czterocentymetrowy Książę stojący na powierzchni sześciocentymetrowej planety. Baranek. Róża wśród gwiazd. Lis i człowiek.
   Król, reprezentujący ludzi, którzy nade wszystko cenią sobie władzę, dla których wszystkie działania zmierzają do podporządkowania sobie innych pionków.
  - Będziemy mu czytać... kiedy już ją znajdziemy - dokończyła Lizawieta,  a dreszcz niepokoju przeszedł jej po rękach, dłoniach i palcach, wreszcie spływając na otwartą stronę numer 41.
  - Mam czysty rękaw - oznajmił pan Rossini, ponownie zaciągając się dymem. Zapach tytoniu uderzył w powonienie kobiety i przyprawił ją o mdłości, jednak nie ruszyła się z miejsca, w milczeniu wpatrzona w kolorowe obrazki, duże litery, Małego Księcia narysowanego na okładce.
   Tymczasem ołowiane ręce ponownie chwyciły Ettore Rossiniego za gardło. Mężczyzna w spokoju dławił się rozpaczą i wściekłością, mając ochotę rozłupać każdą czaszkę, która pojawi się w zasięgu jego wzroku. A tak się składało, że to akurat Lizawieta bezceremonialnie machała swoją małą czaszką tuż przed jego oczami.
  - Powiesz mi, dlaczego mam czysty rękaw? - spytał cichym głosem, lejącym się jak gorąca trucizna.
  - Ettore, proszę...
  - Dlaczego mam czysty rękaw?
  - Kiedy już ją znajdziemy - powiedziała - zabiję ją będziemy czytać mu książki.
   Stado gołębi poderwało się do lotu, opuszczając szczyt Koloseum i próbując z trudem wznieść się do nieba. Ich grube brzuszki, spasione przez licznych turystów, ginęły pośród szarych piór. Trzepot skrzydeł był niemożliwy do usłyszenia przez zwiedzających - wokół zbyt dużo się działo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz