piątek, 5 czerwca 2015

14. Złamane serca

Tymczasem na drugiej półkuli, gdzie słońca nie było jeszcze widać, a ranna rosa osiadała dopiero na liściach parkowych drzew i skrawkach przydrożnych traw, w jednym z mieszkań, położonych niedaleko Pól Elizejskich w Paryżu, rozdzwonił się telefon. Nieustępliwe dryń dryń dryń trzęsło całą komórką, jednak ani wibracje, ani denerwujący dźwięk, nie mogły rozproszyć lokatora. Szyby w oknach były zasłonięte tak szczelnie, że nawet za dnia nikt nie mógłby zgadnąć, czy jest pierwsza po południu, czy też nad ranem. Gwar ulicy był prawie niedosłyszalny. Pośród płyt, pędzli, pomazanych gazet i puszek po konserwach, stał stary gramofon w stylu retro, któremu czas bardzo zalazł za skórę. W powietrzu unosił się kurz, zapach potu, niedrogiej whisky i zepsutego jedzenia.
   A na honorowym miejscu, jakim było wysokie krzesełko na trzech nogach, postawione naprzeciwko zestawu malarza, składającego się ze sztalugi, płótna, stojaczka i jarzącej się lampy, która zwabiała do siebie wszelkiego rodzaju ćmy i komary, siedział prawdziwy artysta. Zamknięty w swoim świecie weny i sztuki, odcięty od rzeczywistości, a w tym życia i cywilizacji - na tym wysokim tronie tęsknoty i zapomnienia spoczywał sobie nieszczęśliwy Loren Simonet.
  - Loren, martwimy się o ciebie. Nie odbierasz telefonu od kilku dni, nie napisałeś nawet, czy dotarłeś do Francji cały i zdrowy. Podobno podczas porannego lotu do Rosji miał miejsce atak terrorystyczny. Nie wiemy, czy chodziło o Aleksandrę i Natalię, ale w wiadomościach mówią, że nikomu nic się nie stało. Gisèle próbuje wyłapać jakieś świeższe informacje. Gdybyś chciał wiedzieć, to bezpiecznie doleciałyśmy do Nowego Jorku. Odezwij się, Ren - powiedział głos Margot Pierre, nagrany na automatyczną sekretarkę. Simonet może by i się odezwał, gdyby w ogóle dotykał telefonu lub chociaż czytał smsy.
   Niestety, dwudziestojednoletni Francuz nie słyszał nawet budzików, nie widział pory dnia, nie czuł głodu, ani pragnienia. Całym ciałem i duszą wsłuchiwał się w głos wewnątrz jego głowy, który nakazywał mu nie przestawać malować. Przed oczami nie dostrzegał już rosnącej kupy śmieci - widział rozmarzoną, lekko rozmytą przez zmęczenie twarz Natalii Blasket. Mężatki. Kobiety, która opuściła go, aby odbyć podróż do Rosji ze swoją przyjaciółką. Kobiety, która nie brała tego na serio, która miała dwójkę dzieci, dom i psa. Nie słyszał już sześćdziesięcioletniej muzyki z gramofonu, nie zmieniał już płyt. Jego nieogolona i wymizerowana twarzy wyglądała przerażająco na tym tle nędzy i rozpaczy. Jego niegdyś różowe i uśmiechające się usta stały się popękaną pustynią bez słów, a oczy - pustym zwierciadłem bez duszy, którą za to w całości przelewał na płótno.
   Płótno. Właśnie, płótno. Zwykłe, białe pole do malowania powoli stawało się odrębną, własną chwilą, która bez przerwy tliła się we wspomnieniach mężczyzny. Kolory wypływające z jego pędzla zaczynały kipieć, żyć własnym życiem. Oczy Natalii, które nakreślił jako pierwsze, stawały się jeszcze bardziej nieobecne i obce, niż podczas ich ostatniego spotkania. Włosy były jeszcze bardziej zelektryzowane. Policzki jeszcze bardziej rumiane, a palce nie zaciskały się na blacie baru, jak było w rzeczywistości, lecz delikatnie podpierały głowę głównej bohaterki.
  - Kocham cię dla wszystkich kobiet, których nie znałem. - Loren próbował włożyć w jej usta swoje słowa, ze skupieniem nachylając się nad materiałem i pieszcząc go jasną farbą, która niebawem stworzyła jasny kosmyk włosów kobiety. - Kocham cię po wszystkie czasy, których nie przeżyłem.
   Nikt nie wiedział o obietnicy, jaką młody Simonet złożył sobie w czasie, w którym po raz pierwszy od swojego przyjazdu zasiadł na swym malarskim tronie. Przysięga ta krążyła w jego myślach i napawała go otuchą, ale też smutkiem. Przypominał sobie o niej w chwilach, kiedy zasypiał nad niedokończonym obrazem, zsuwał się z krzesła i lgnął na podłodze, przesypiając kilka godzin wśród odgłosów starych, jazzowych utworów, których nawet nie znał. Przypominał sobie o niej robiąc krótkie przerwy na wepchanie sobie do ust kawałka suszonego mięsa, czy czerstwego chleba.
   Obietnica była otuchą. Obietnica było miłością. Obietnica była wiecznością.
  - Dlaczego ty nie kochałaś mnie tak, jak ja kochałem ciebie? - spytał ciemności i ciszy, a wtedy  ręce opadły mu ze zmęczenia. Oparł głowę o ścianę, resztkami sił oglądając malującą się naprzeciwko niego postać ukochanej. - Ja twoim Pigmalionem, ty moją Galateą.
   Zasnął, a zegar w ratuszowym gmachu przy de l'Hôtel de Ville wybił czwartą rano.

 
  - A tego pana nazwałem Vystrel, czyli wystrzał, jak pewnie panie się domyślają - oznajmił Ramzes Pascal, prezentując wypolerowane na błysk Porsche Carrera GT. - Porządne, niemieckie auto, manualna skrzynia biegów, tylny napęd, dwa miejsca z przodu, maksymalna prędkość trzystu trzydziestu kilometrów na godzinę. Pojemność zbiornika paliwa wynosi dziewięćdziesiąt dwa litry.
  - W takim samym zginął Paul Walker - powiedziała Natalia, nachylając się nad samochodem za ponad pół miliona dolarów i wąchając jego szybki, zwycięski, mmm... zapach. Pachniał głupotą, śmiercią, adrenaliną i niebezpieczeństwem. Bosko. - Paul był moją największą miłością. Kochałam go.
  - Nawet go nie znałaś - Ola przewróciła oczami, dotykając opuszkami palców błyszczącej karoserii. - Myślałam, że twoją miłością jest Harry Lloyd, Benedict Cumberbatch i Ian Somerhalder z Pamiętników Wampirów - wyliczyła kobieta, zaglądając w każdy kącik wyścigowego auta. - Myślałam też, że twoją miłością jest Loren.
   Nastała krótka chwila ciszy, po której Ramzes zaczął tłumaczyć Aleksandrze, jak obsługiwać pojedyncze gadżety, a pani Blasket dalej stała na środku tego ogromnego, podziemnego garażu, licząc swoje oddechy. Zastanawiała się, jak to możliwe, że Loren Simonet jeszcze nie zniknął z powierzchni Ziemi, że nadal gdzieś tam żyje myśli o mnie, może stoi w kolejce po mrożonki kocha mnie, prasuje sobie koszulę na uczelnię umiera z miłości. Kobieta wzięła głęboki oddech, przywołując uśmiech na swoją twarz, aby następnie wykrzyknąć, iż to ona ma zamiar siedzieć za kierownicą podczas wyścigów.
   Największa impreza we wschodniej części Rosji (w której ogólnie mało działo się przez cały rok) odbywała się w nocy z trzydziestego pierwszego października na pierwszego listopada, jak dowiedziały się nasze dwie Polki, omawiając z Ramzesem kwestie zasad wyścigów (okazało się, że nie ma żadnych zasad). Do Miasta Nocnych Startów zjeżdżały się wozy wyścigowe z całego świata, wraz ze swoimi dzianymi szoferami, jak opowiadał pan Pascal. Droga wyścigu biegła przez całe położone na wyżynach miasto, a wszystkie ulice, w tym nawet sam Rynek Główny i najbardziej pokaźna aleja przed ratuszem, były zamknięte. Rosjanie, zamieszkający tereny tego wygasłego, cichego z pozoru miejsca, zatykali uszy i zamykali okna na tę jedną, jedyną noc w roku, podczas której wszystko było możliwe. Każdy mógł zginąć, premier Czech mógł zatoczyć się z pijaństwa pod drzwi obskurnej knajpy, Lady Gaga jeść siano z krowami, pani kanclerz Niemiec upiec kaszankę na ogniu z rury wydechowej czerwonego Ferrari, a Barack Obama śmiać się i żartować z prezydentem Putinem, który niegdyś często bywał w Mieście Nocnych Startów, biorąc udział w zakładach i wygrywając je nawet wtedy, gdy mustang jego faworyta ginął gdzieś pod skałami.
   Magiczna noc. Magiczna prędkość. Magiczna muzyka opon. Zero hamulców.
  - Czyli... mam rozumieć, że jeśli przegonimy dziewięć aut, dostaniemy w nagrodę dwie bańki, tak? - próbowała upewnić się Natalka, kiedy któregoś dnia siedziały na tarasie Pascali, a Ola razem z doktorem Richardem uczyli się grać na skrzypcach pani Blasket.
  - Dokładnie tak, nie inaczej! - zawołał Ramzes, wyglądając zza bulgoczącego jacuzzi. - Tylko trzeba jeszcze pamiętać, że wasi konkurenci nie są nowicjuszami. Młody karierowicz z Danii, Jesper Rasmussen chociażby. Wygląda jak flądra, zachowuje się jak flądra, ale po ostatnim wystrzale daje gaz do dechy i trudno go wyprzedzić, bo ciągle kręci te swoje duńskie koła. Albo weźmy na to siostry Müller prosto z Berlina. Andrea i Igne. Andrea ma doklejone cycki, a Igne jest brzydka jak noc listopadowa, toteż jedna kieruje, a druga ładnie wygląda. - Milioner w stroju kąpielowym i z kolorowym drinkiem w ręku zaśmiał się, chlapiąc wodą. - Nie, nie, Blasket. Ty się nie śmiej. Nie możecie ich ignorować, bo razem tworzą krwiożerczy team. Nooo, kogo tam jeszcze mamy? Rich, kogo jeszcze mamy wśród tegorocznych misiaczków?
  - Najwięcej jest Rosjan - odpowiedział rzeczowo doktor Pascal, nie przerywając swojego amatorskiego brzdąkania. - Siergiej Markov, Ernest Zakhed i Galina Panin. Jedna połowa znad Ochockiego, a druga z europejskiej części Rosji. Przyjeżdża jeszcze ten szalony australijski dżentelmen... aktor, jak mu tam... Harry? Hermes? Horacy?
  - Huhg! Hugh Jackman!
  - Tak, w rzeczy samej. Dzięki niemu zjadą się też jakieś modelki z Nowego Orleanu, wielbicielki z Moskwy i cholera wie, kto jeszcze. Ponad to, jest również ekipa z Irlandii na czele ze starym Mahonem O'Connorem. Reszta Europejczyków, czyli jeszcze dwóch zawodników,  to bogate dzieci swoich rodziców i milionerzy, którzy chcą jedynie pochwalić się majątkiem w postaci podświetlanych aut z turbo dopalaczami.
   Natalii zaświeciły się oczy na myśl o tych wszystkich bogatych panach z willami, Hugh Jackmanie, którego kiedyś razem oglądały w wielu filmach, zatrzymując klatki na momentach, kiedy napinał mięśnie, walcząc bez koszulki z długimi ostrzami wystającymi z rąk Wolverine! Czuła już we włosach wiatr, który wedrze się do środka samochodu, kiedy będą pędzić przez góry, lasy i zabudowania. Kiedy będą wyrzucać z drogi innych uczestników. Robić slalomy i przewracać się na maskę, a później pozować do zdjęć ze złotym pucharem w dłoniach.
  - Jedź, albo giń! - zawołała pani Blasket, unosząc w górę swój kieliszek i pijąc z niego duszkiem całą niebiesko-zieloną zawartość.
  - Przestań cytować ten głupi film, Natalia - żachnęła się Ola, wydymając usta. - Ramzesie, naliczyłam równo ośmiu zawodników. Razem z nami będzie dziewięć. Ktoś jeszcze bierze udział?
  - Tak - odpowiedział jej pan Pascal w kąpielówkach, niepewnie zerkając w stronę swojego brata, który nagle przestał brzdąkać na skrzypkach i skrzywił się nienaturalnie. Ramzes ściszył głos. - Jest jeszcze George Wambach ze Stanów Zjednoczonych. Przyjeżdża co roku, nawet po śmierci swojej żony. Ale o nim chyba najwięcej powiedzieć może Richard. To stare, złe czasy, które wciąż żyją w jego sercu. Ale oczywiście nie pytajcie, ok?
   Natalia oczywiście już miała zapytać, jednak wtedy drzwi tarasowe otworzyły się i wypadła z nich drobna, chudziutka postać o jasnobrązowych włosach i wielkich, okrągłych oczach. Niemal tak wielkich i okrągłych, jak gałki Pyrki i Bazylego.
  - Tato, tato! Skończyłam układać Narnię! Skończyłam! Chodź i zobacz! O, skrzypki! O, jaka ładna sukieneczka! O, wujaszek bez majtek! O, to nowa mama? - Dziewczynka zasypała Richarda pytaniami i krzykami, nie pozwalając mu nawet na dojście do głosu. Przylgnęła do jego nogi, w tym samym czasie malując swoje wąskie usta czerwoną szminką. - Ładna jesteś. Ale tamta jest chudsza. Ale ty masz ładniejsze włosy. Ale ona ma lepszą sukienkę. Ale ty się uśmiechasz, a ona ma minę, jakby zeżarła wściekłą mysz. Ooo, Baaazyyyl! 
   Matylda Pascal była bardzo energiczną osóbką, co można było zauważyć już po pierwszym spotkaniu. Jej filuternie zaplecione kokardki podskakiwały w szaleńczym tempie, kiedy zaczęła gonić biednego, uciekającego kota, po całym tarasie, schodach, ogrodzie i dziedzińcu.
  - Tak, to o jej pierdach mówiłem - westchnął ciężko Ramzes, zanurzając się głębiej pośród bąbelków.
   Richard nie musiał otwierać ust i opowiadać, żeby Aleksandra szybko i dobrze skojarzyła wszystkie fakty. Czułym wzrokiem obserwowała skaczącą sylwetkę ośmioletniej panienki Pascal, aby później zerknąć na Richarda, zadumanego i pochmurnego.
  - Wambach - powtórzyła, a słowo to przyprawiło doktora o dreszcz - nieżyjąca pani Wambach jest matką Matyldy, mam rację?
   - Łołoło, Als, chyba przeceniasz swoje możliwości - zaśmiała się Natalia, jednak Richard nie odezwał się ani słowem. Goniąc spojrzeniem za małą Matyldą, wygiął twarz w rozpaczliwym grymasie, który zniknął z jego oblicza w ciągu trzech sekund.
  - Nie kochała mnie tak, jak ja ją kochałem - rzekł ze smutnym uśmiechem, odkładając skrzypce na szklany stolik tuż obok herbaty i gruszkowo-orzechowych muffinek pani Wassy. - Nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć.
   Noce stawały się coraz dłuższe zarówno dla Natalii i Aleksandry, jak również Richarda. Każde małe serca na całym świecie cierpiały gdzieś i więdły, nie mogąc rozkwitnąć. Blasket i Zwiewa często zaglądały do garażu, aby z lubością i zachwytem komentować siłę oraz rozmiary najróżniejszych aut Ramzesa, czasem wyręczały starą Wassę w obowiązkach, chcąc podziękować gospodarzom za gościnę, niekiedy przesiadywały z doktorem długie godziny, studiując budowę komórek, funkcje układu wydalniczego i choroby weneryczne, a Aleksandra rozpracowywała na nich ciekawe doświadczenia psychologiczne, z pasją omawiając zakątki ludzkich umysłów. Zamek w Mieście Nocnych Startów stał się istną uczelnią, w której Matylda raz na jakiś czas zakradała się do Aleksandry, kradnąc jej pomadki i tusze do rzęs, a następnie czesząc jej długie włosy.
   A Aleksandrze pękało serce.
  - Może byś trochę poćwiczyła odpalanie silnika, co? - zaproponowała któregoś dnia Zwiewa, oglądając obrazki w rosyjskiej gazecie.
  - Okejka, to daj telefon, zagram w Pou-wyścigi.
   Do trzydziestego pierwszego października niebawem pozostały cztery dni.
  

   Szpital psychiatryczny w Genui, u stóp Apeninu Liguryjskiego, okryty był dość dobrą sławą przede wszystkim dlatego, że nie zwracano zbyt wielkiej uwagi na tych, których przyjmowano, o ile rodzina płaciła miesięcznie dobre sumy pieniędzy. Pacjentami byli przede wszystkim seniorzy, którzy albo wciąż odsiadywali stare wyroki, albo zbyt pogrążyli się w swoim poczciwym wieku. Zewsząd rozbrzmiewało histeryczne bingo! bingo!, tudzież siku! siku!, a długonogie Włoszki, przebrane w skąpe stroje pielęgniarek, nalewały do kubeczków letniej herbaty i prowadziły loterie oraz konkursy z nagrodami dla zaangażowanych seniorów.
   Wszystko byłoby po staremu, gdyby w jednym z pokoi nie siedział dorosły mężczyzna ubrany w kremowy sweterek, dresy i miękkie kapcie. W jego dłoniach parowała miska z kisielem poziomkowym, a na łóżku obok jego nogi leżało małe zdjęcie jego rodziny. Zdjęcie, które zdążył wyjąć ze swojego portfela, zanim został do końca obezwładniony. Wycinek przedstawiał dwójkę śmiejących się do obiektywu dzieci o jasnych oczach i ciemnych, brązowych włosach. Laurencja i Gabriel mieli identyczny, na wpół nieobecny wyraz twarzy, jak Natalia, tyle że ich usta wyginały się w uśmiechach. On - Matt - siedział tuż obok niej. Stykali się ramionami. A na jego kolanach Syrena oparła swój blond pysk.
  - Nie rozpaczałabym po niej. Wiedziała, że zostawia cię na długo. Wiedziała, ze to ryzykowne.
   Do pokoju weszła średniego wzrostu kobieta o błękitnych oczach i rozpaczliwie bladej skórze. Na jej dłoniach połyskiwał pierścień z diamentami, a jasne włosy miała rozsypane na plecach. Biała sukienka, sięgająca do kolan, posiadała rozcięcie z prawej strony, które uwydatniło się, gdy blondynka usiadła na drewnianym krzesełku, na przeciwko Matta Blasket.
  - Proszę nie patrzeć na mnie z takim wyrzutem. Szpital psychiatryczny z wydziałem dla osób w średniozaawansowanym stadium był dla pana najlepszą opcją. Wątpię, czy chciałbyś siedzieć przez dziewięć miesięcy w więzieniu, czy zamknięciu. Tutaj przynajmniej masz pod ręką serniki i ciepłą wodę.
  - Nie jestem chory - wysyczał mężczyzna, wkładając zdjęcie do kieszeni swetra.
  - Oczywiście, że nie. - Lizawieta zachichotała pod nosem, przekręcając lekko głowę. Pukiel jasnych włosów osiadł na jej policzku. - Ale tutaj nikt o tym nie wie i nie chce wiedzieć. O wszystko świetnie zadbałam. Jedyny problem polega na tym - tutaj zacisnęła na chwilę swoje białe zęby - że ani ja, ani mój mąż nie wiemy, gdzie jest Aleksandra Zwiewa razem z twoją drogą małżonką. Kilka tygodni temu wyparowały z Chicago i od tamtej pory nasi ludzie nie mogą ich odnaleźć. Ischez. Jedynym sposobem na gwarancję, że tutaj wrócą, jest trzymanie cię tu jako zastaw. Sgradevole, ma necessario.
  - Gdzie moje dzieci? - spytał Matt zaraz po tym, gdy skończyła mówić.
  - Dzieci? - prychnęła ostrym tonem, wstając z miejsca. Ochroniarz, czatujący za drzwiami, poruszył się nieznacznie, zerkając na swoją panią. - Dzieci! Dzieci to przekleństwo, którego najbardziej pragniemy. Teraz już to wiem.
  - Gdzie one są - powtórzył mężczyzna lecz to już nie było pytanie.
   Lizawieta mówiła dalej.
  - Każdemu chodzi o przedłużenie swojego gatunku. Nawet świnia wie, że powinna się reprodukować. Przedłużenie linii swojej krwi. O to chodzi w tym całym cyrku. To obsesja dzielenia siebie na mniejsze części. Całe lata pracy, dawania z siebie wszystkiego. Musztra, a nie przyjemność. - Kobieta usiadła obok Matta, przywodząc do jego nozdrzy zapach swoich jaśminowych perfum. - A jednak... jest w tym jakaś satysfakcja. Dzieci - westchnęła, a w jej głosie było coś przerażająco smutnego - dzieci, dzieci, dzieci. Ossessione. Oderzhimost. Obsesja. Twoje są bezpieczne.
   Lizawieta spojrzała w zmęczone oczy Matta, dokładnie studiując ich pytający wyraz. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek spojrzenie jej męża było tak pełne pokory i żalu, toteż patrzyła i patrzyła, aż jej usta rozchyliły się, a oczy rozbiegły się po kątach małego pokoju, zatrzymując się to na półce bez książek, to na zgaszonej lampce nocnej. Łakomie napawała się szczerością jego oblicza. Myśl, że ktoś jeszcze kogoś kocha na tym świecie, przyprawiała ją o ulgę bo sama nie mogła tego robić, bo ona już dawno nie potrafiła pokochać Ettore Rossiniego.
  - On nie potrafił kochać mnie tak, jak ja kochałam jego - szepnęła nagle - nie ma w nim żadnych uczuć. Ale twoje dzieci są bezpieczne... są bezpieczne, vy menya ponimayete?
  - Dlaczego chcesz schwytać Aleksandrę?
   Rosjanka obruszyła się, a jej spojrzenie na powrót stało się obcesowe i bezlitosne. Wstała z miejsca, zabrała torebkę, strzepała niewidzialne paprochy z sukienki, a na koniec rzuciła krótkie spojrzenie na okno, za którym rozciągał się spokojny widok na zielony park i ogród pełen ławeczek i szerokich ścieżek.
  - Ma coś mojego - odpowiedziała wreszcie, po czym wyszła, a pan Blasket nie widział jej przez kolejny miesiąc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz