Cienie konarów i koron drzew przedzierały się przez wymyte na błysk okiennice. Biel zasłon i harmonia, jaka panowała we wnętrzu leśnego pałacu, hamowały ból głowy, przyprawiały o spokój i dawały inspirację. Przestronne i jasne korytarze zawijały pośród otwartych i zamkniętych na klucz pokoi, a marmurowe schody pięły się na pierwsze piętro. I na drugie. I na trzecie. Jedynie poduszki na fotelach i sofie były kolorowe oraz wypchane puchem, a w czajniczku parowała czerwona herbata. Natalia od razu stwierdziła, że w ów zamku czuć zapach przetopionych banknotów. Duże, nowoczesne głośniki były porozmieszczane po wszystkich pokojach, z wyjątkiem jadalni, która okazała się najbardziej zacisznym i najmniej uczęszczanym miejscem - w domu Pascali jadało się przed plazmą, bądź na tarasie, jak się później dowiedziały. W lodówce znajdowały się jedynie mrożone kurczaki, zapasy ketchupu na cały rok, coca-cola i siedem zgrzewek piwa, co zupełnie nie pasowało do temperamentu doktora Richarda.
- Nie jestem pasjonatem alkoholu. To zapasy mojego brata - wyjaśnił krótko, kiedy cała trójka znalazła się na granicy salonu i hallu. - Gabinet mam na górze, zaraz pomogę ci wejść. Mam nadzieję, że znieczulenie nadal działa.
- No, wcześniej czułam, jakby rozdarto mi mięśnie, wlano w nie sól, podpalono i zakropiono domestosem, a teraz jedynie rozdarto i podpalono.
W domu panowała prawie zupełna cisza, nie licząc jęków i zgrzytów Natalii. Ola była zbyt przejęta dobrobytem i spokojem, który ją owładnął, żeby spytać Richarda o jego brata, który rzekomo znajdował się w którymś z kilkunastu pokoi, tudzież w ogrodzie. Pomagając Natalii odwiązać opatrunek i wspólnie z doktorem Pascalem usadzić ją na domowym stole operacyjnym, zastanawiała się, jakby to było mieszkać w takim domu z kimś, kto posadziłby wszystkie pędy dzikich róż Ettore, wieszał czarny płaszcz na wieszaku przy komodzie Ettore, zapalał świece Ettore, gasił dzień Ettore, rozpalał noc Ettore.
- Muszę wyjąć kulę - oznajmił Richard, kiedy Natalia leżała na wznak bez spodni, ściskając dłoń Oli i usilnie zaciskając powieki. - Spokojnie, najpierw wstrzyknę znieczulenie miejscowe. Dobrze by było, gdybyś się czymś zajęła. To trochę potrwa.
- Olka, daj mi swój telefon, to zagram sobie w Pou, bo pobrałaś nową wersję.
- Zapomnij, ostatnim razem zostawiłaś ją śmierdzącą i głodną, bo wolałaś grać w Pou-wyścigi. Mało jej nie zabiłaś, a byłam już na 42 levelu.
- Ale Pou nie da się zabić, kretynko! Dawaj ten złom i nie pyskuj. Mogę tego nie przeżyć.
Kiedy mały, biało-czarny HTC Desire C był już w spoconych i drżących łapkach Natalii, Ola mogła trochę odetchnąć i z daleka przyglądać się pracy Richarda, który uzbroił się w profesjonalne rękawiczki, maseczkę i biały fartuch. Był jak doktor House, tylko mniej pociągający i skurwysyńki. Zręcznie odkaził ranę, rzeczowo podając stan nogi, który nie był tak tragiczny, jak przypuszczała pacjentka.
- Nie ma się czym stresować. Znam się na tym - uspokajał Richard Pascal. - Kula nie siedzi głęboko. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim.
Chwila zamieniła się w minutę, minuta w dziesięć minut, a dziesięć minut - w pół godziny. Natalia zgodnie z obietnicą dokarmiała wirtualną Pou (a nawet zmieniła jej kolor na łososiowy róż) pokonując dwa kolejne levele, kiedy tymczasem Aleksandra wpatrywała się w milczeniu w pola i wzgórza za oknem, siedząc w bezruchu na wygodnym, skórzanym fotelu pachnącym dentystą. Przestała się już martwić o słabym poziomem baterii w komórce, a nawet o frytki z McDonalda, które nadal leżały wepchnięte w bagaż podręczny.
Jak to by było mieszkać w takim domu i codziennie rano szykować kanapki do szkoły? Kupować kolejne, ilustrowane baśnie do kolekcji, piec sercowe pierniczki na święta, wybierać w sklepie malutkie przebrania na Halloween, wykupić Disney Channel i przeglądać szczoteczki do zębów z piratami, księżniczkami i żyrafami?
Być bezpieczną. Kochać kogoś. Nauczyć się wreszcie wiązać krawat. Być jak Natalia.
- Nigdy się nie dowiesz - westchnęła pani Blasket - jak to jest zdobyć siedemset żetonów na jednej planszy - dokończyła, a w telefonie rozbrzmiał krótki sygnał, zwiastujący napływ pieniędzy do skarbonki Pou.
Aleksandra wstała z siedzenia.
- Przepraszam, muszę skorzystać z toalety - powiedziała cicho, kierując się w stronę drzwi.
- Miłego rzygania - zawtórowała jej Natalka, ale Zwiewa była już na korytarzu, zbyt pogrążona w swoich myślach, żeby usłyszeć jej zgryźliwą uwagę.
Kobiecy instynkt sprawił, że Polka z łatwością odnalazła łazienkę, aby następnie zamknąć się w niej i bezczynnie usiąść na zamkniętej desce klozetowej, napawając się stonowanym kolorem zimnych płytek i idealnym ułożeniem białych ręczników. Perfekcjonizm zawsze koił jej nerwy toteż w takich momentach zawsze patrzyła się na Natalkę hihi.
Kobieta siedziała przez dłuższą chwilę z głową na kolanach, próbując wylać z siebie wszystkie myśli wraz z negatywnymi emocjami, ale wizja przeszłości, której nigdy nie przeżyje, była zbyt wyrazista. Zbyt pełna szczęścia i kolorów. Bombek na wielkiej choince, sanek, zabawkowych kolejek pociągowych, ognia w kominku, pajacyków i kołysanek. Zbyt pełna jego ciemnych, spokojnych oczu, które zobaczyła trzydzieści trzy dni temu w miejscu, o które nigdy by się nie podejrzewała. Trzydzieści trzy dni, rok, stulecie... życie temu.
- Pomyślisz sobie; tak stały szeregi - wymamrotała pod nosem, przypominając sobie wiersz, który przerabiała kilkanaście lat temu, będąc jeszcze w gimnazjum i leżąc leniwie rozparta na ławce w sali numer 2 od języka polskiego. - gdy się skończyła nasza gra ostatnia.
Po kilku następnych minutach, w ciągu których próbowała sobie przypomnieć, kiedy dokładnie popełniła w swoim życiu ten największy, najbardziej palący błąd, wstała w końcu z sedesu i umyła ręce ciepłą wodą, z przyzwyczajenia wąchając zapach mydła. Wychodząc z pomieszczenia, ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
- Mają bananowo-czekoladowe mydełko, wiesz? - spytała z uśmiechem Aleksandra wchodząc do mini sali operacyjnej doktora Pascala, w której Natalia siedziała już sama, ze świeżym opatrunkiem i bandażem na postrzelonej nodze. Metalowa kula, która siedziała w jej ciele od trzech godzin, pływała sobie spokojnie w czerwonej od krwi wodzie, w małej miseczce na stoliku.
- Już o wszystkim wiem - odpowiedziała śmiertelnie poważnym tonem pani Blasket, nawet nie odwracając się w jej stronę.
- Co? - Ola przystanęła na chwilę. - O czym ty mówisz?
- Miałaś zamiar mi w ogóle powiedzieć? - wysyczała przez łzy, unosząc w górę telefon przyjaciółki. - Miałaś zamiar mi powiedzieć, że podczas, gdy ja piekę kiełbaski na Alasce, przeglądam Playboy'e w taksówkach, śmieję się i zapycham budyniami, mój mąż jest nie wiadomo gdzie, a moje dzieci siedzą u nie wiadomo kogo? Kiedy miałaś zamiar wspomnieć o tym, że jeśli cię nie znajdą, zabiją Matta?
- Nie zabiją go... - rzekła cicho Ola, spuszczając wzrok.
- Skąd wiesz? - Gniew Natalii buzował wokół niej i nagle Zwiewa była dozgonnie wdzięczna Kanadyjczykowi za wpakowanie kuli w jej nogę. - Może powiesz mi jeszcze, że w międzyczasie kontaktowałaś się z tą suką, hm?
- Nie, nie kontaktowałam się z nią. Dzwoniła raz, kiedy jeszcze siedziałyśmy w Anchorage. Matt jest bezpieczny. Wzięła go pod zastaw dla pewności, że oddam dziecko - wyjaśniła Aleksandra. - Ja chciałam tylko pokazać mu świat.
- Masz na myśli swój trzytygodniowy zlepek komórek?
- Tak. Dokładnie to mam na myśli! - krzyknęła nagle Antoniewicz, zaciskając pięści, jednak chwilę później opanowała się, nasłuchując kroków na korytarzu. - Przepraszam cię za Matta, Natalia. Wiem, że na to nie zasłużył, ale te kilka miesięcy to całe moje życie. Kiedy w maju wrócę do Włoch, już nigdy nie zobaczę mojego dziecka. Wiem o tym i nie chcę się dłużej oszukiwać. Cały czas ciągniemy ich za nos, umykamy, oszukujemy i zwodzimy, ale w ostatecznym rozrachunku obudzę się w rzymskiej klinice prywatnej, szczuplejsza o trzy kilogramy, sama i pozostawiona na pastwę losu, z półmilionowym czekiem w kieszeni. Bez mojego serca, bez mojej duszy.
Trwały w milczeniu przez kilka minut, podczas których jakieś drzwi zatrzasnęły się piętro niżej, a elektroniczny czajnik przenośny zapiszczał cicho, sygnalizując koniec parzenia wody.
- W takim razie chcę jechać do Rzymu - oznajmiła Natalka, odwracając się w stronę winowajczyni. - Tylko nie samolotem.
- Proszę cię, chcesz gnać wzdłuż całej Azji na rowerze?
- Rower, motor, samochód, ciężarówka. Jeden chuj.
- Nie stać nas na opłatę wszystkich hoteli i kierowców, nie mowa już o jedzeniu po drodze, praniu brudnych ubrań i zakupieniu samochodu, który nie rozkraczyłby się na środku drogi.
- Miałaś w walizce dwieście tysięcy dolarów - warknęła pani Blasket, łapiąc się głowę. - Co żeś, kurwa, z nimi zrobiła?!
- Siedemset dolarów na zdarty gumolit w twojej kuchni - zaczęła wyliczać Aleksandra, krążąc po pokoju. - Tysiąc dolarów na taksówkarza, z którym pojechałyśmy do Chicago, dwanaście na jedzenie w McDonaldzie, trzy na gumę-balonówę, dwieście na moje szpilki, dwieście pięćdziesiąt na twoje spodnie i kolczyki, trzynaście na zakupy u Billy'ego... no i futra.
- Ile dałyśmy za futra?
- Osiemdziesiąt tysięcy. Ale to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu miałam. Czułam się jak dziwka króla Francji.
- Nieważne, gdzie jeszcze wyrzuciłyśmy pieniądze w błoto?
- Dałam kilka tysięcy dolarów właścicielowi tej Syreny na parkingu przed spożywczakiem.
- To razem około osiemdziesięciu dziewięciu tysięcy.
- Plus jeszcze zdrowe produkty, ale one kosztują grosze. No i jeszcze dwa bilety do Rosji, czyli około czterech tysięcy. I nowe stringi, bo stare obsikałaś. A, i kupiłam Baśnie Barda Bidley'a i podręcznik dla przyszłych matek. I jeszcze poprzesyłałam pieniądze moim przyjaciołom.
- Jakim, kurwa, przyjaciołom?
- Stefanii z Białorusi, starej Irinie i jej wnuczkom, żeby zapewnić im edukację... Nie patrz tak na mnie, to naprawdę była biedna, ale wspaniała kobieta. Mała Kaia i Michaił nie mieli nawet plecaków do szkoły. Wysłałam też pieniądze mojej mamie, która siedzi teraz chyba w Tajlandii. Nie, nie pytaj o nic. Wyniosła się z Krakowa razem ze swoim nowym mężem, a przynajmniej tyle wiedziałam na początku stycznia, kiedy dostałam od niej pocztówkę z choinką, palmami i kokosami, zaplamioną tequilą i ziarenkami piasku. Przekazałam też małą kwotę na uniwersytet psychologii, który ukończyłam, teatr, dla którego razem z reżyserem Filipem Groteską i Julią Dostojewską napisałam kilka scenariuszy oraz trzy tysiące dla Maurycego Boboli, który pożyczył mi tyle samo, kiedy byłam w potrzebie.
Natalka patrzyła ślepym spojrzeniem na swoje palce, obrączkę, pierścionek zaręczynowy i malutką bliznę po tym, jak oparzyła się kiedyś, gotując pierogi z rabarbarem.
- Ten facet jest niezrównoważony. Ja nie dałabym ci nawet pięciu złotych na piwo. Więc ile dolarów powinnyśmy mieć teraz w tej pieprzonej walizce?
- Powinnyśmy mieć trochę ponad pięćdziesiąt tysięcy.
- Czyli jedna czwarta tego, ile jest nam potrzebne, żeby chociaż błagać o możliwość wycofania się z twojego chorego układu. Ale na podróż wystarczy przecież.
Aleksandra pokręciła głową.
- Tyle powinnyśmy mieć, ale nie mamy. Fałszywe wizy i dokumenty nie wzięły się z księżyca. Jestem do tyłu jeszcze o czterdzieści osiem tysięcy.
- Olka, do stu fiutów! Dlaczego mi nie powiedziałaś? Zachowujesz się, jakbyś specjalnie chciała to wszystko przepierdolić w tajskim burdelu, a później do końca życia jeść trawę i słomę! - Natalia syknęła z bólu, siadając wyprostowana. - Chryste... czyli zostały nam dwa tysiące na kolejne osiem miesięcy. Zdechniemy. Co ty sobie w ogóle myślałaś? Teatr aż tak potrzebował tych pieniędzy?
- To nie był byle jaki teatr! Aktorzy klepali biedę, ale rzeczywiście, kasa nie była aż tak niezbędna. Masz rację, chciałam się tego pozbyć.
- Ale dlaczego? Co my teraz zrobimy? Nie będziemy przecież mogły wiecznie tutaj siedzieć, chociaż Richard ma bardzo wprawne palce.
- Nie chciałam trzymać przy sobie tych pieniędzy. Nie dlatego, że to brudny szmal. Po prostu... cały czas miałam wrażenie, że to mały okup za całe moje szczęście. To były okropne, przeklęte dolary. Czułam się winna, kiedy trzymałam je w dłoniach.
- Jasne, bo lepiej głodować...
- Puk, puk, puuuk! - odezwał się jakiś radosny, wysoki głos, który do złudzenia przypominał kwestię płatnego wróżbity z porannych programów telewizyjnych. Naraz, do pokoju wpadła pulchna, niska postać mężczyzny o zarumienionej twarzy, różowym krawacie i eleganckim, acz lekko pogiętym garniturze. Ola zmarszczyła brwi, a Natalka wzdrygnęła się. - No, no, Riki mówił mi, że mamy gości, w tym jedną panią poszkodowaną podczas niefortunnego lotu, ale nie mówił, że mamy tak olśniewająco pięknych gości! Ja mam na imię Ramzes i tak się składa, że jestem głównym fundatorem tych wszystkich cudacznych szczypczyków, kroplówek, morfiny, aerozoli, strzykawek i antybiotyków. Ramzez Cesar Pascal, we własnej osobie.
Kobiety przywitały się uprzejmie z drugim bratem, który w żadnym stopniu nie przypominał kulturalnego, opanowanego i w pewnym stopniu powściągliwego lekarza, jakim był drugi pan Pascal.
- Przez przypadek miałem przyjemność usłyszeć skrawek waszej rozmowy. Dom jest doprawdy duży, a jego największym problemem jest właśnie echo. Każde pierdnięcie Matyldy z trzeciego piętra słychać na samym dole. Katastrofa!
Aleksandra i Natalia popatrzyły po sobie, zbite z tropu. Pani Blasket odezwała się pierwsza:
- Ekhm, a tak dla pewności, co dokładnie pan usłyszał?
Ramzes Cesar Pascal, najpewniej jedyny milioner rodziny, człowiek o świecącym czole, małych oczkach, dziecięcej twarzy, gładkiej szczęce, czuprynie brązowych włosów i kolekcji zębów z kości słoniowej, podszedł do Polek, patrząc na nie z właściwym sobie entuzjazmem i małą iskrą w oku, która niekiedy mogła zdziałać cuda. Miał plan. Ten niski, dumny człowieczek o pełnym elegancji chodzie i wysokim tonie głosu, miał plan.
- Troski innych wyczuwam z odległości pięciu metrów. Kobiece łzy z dwóch kilometrów. - Przyjął poważny wyraz twarzy, który nijak pasował do jego rozbawionych oczu. - A pieniężną desperację z dwustu jardów.
- Jak mamy to rozumieć?
- Potrzebujecie kasy - wyjaśnił Ramzes Pascal - a ja mogę dać wam niepowtarzalną okazję do jej zarobienia.
Bogaty w ekstremalne przeżycia dzień dwudziestego października powoli dobiegał końca. Azjatyckie słońce bez pośpiechu chowało się za horyzontem, rzucając ponure cienie na kimeryjskie ciemności ogrodów Pascali. Wzgórza i doliny wyglądały co najmniej niepokojąco pośród tej szarej, zimnej panoramy, jednak w rezydencji Ramzesa i Richarda było ciepło, pachnąco i przytulnie - gosposia imieniem Wassa przyrządziła mięso zapiekane w paprykach oraz orientalną sałatkę z kaparami i czosnkiem, a ogień, rozpalony w kominku przez doktora Pascala, zwabił do siebie dwa, puchate koty perskie.
- Urocze bękarty Matyldy - westchnął Ramzes, widząc zaciekawione spojrzenie Aleksandry. - Richard kupił je podczas podróży do Chin chyba dwa lata temu. Rich, jak ona je nazwała?
- Pyrka i Bazyl - odpowiedział szybko doktor, nalewając kompotu do szklanki Natalii. Pyrka i Bazyl ziewnęli, rozkładając się jeszcze szerzej na grzanym dywanie.
- Cudaczne imiona - stwierdził Ramzes, śmiejąc się pod nosem i wkładając do ust sałatkę nadzianą na srebrnego widelca.
- My też miałyśmy swoje zwierzaki - dodała Natalka, dłubiąc w upieczonej w oliwie papryce. - Banan i Muszelka, mam rację, Als?
Aleksandra nie odpowiedziała jednak, nieustannie wpatrując się w wielkie, zbliżone do siebie gałki oczne dwóch pokracznych stworzeń. Jeden pers posiadał rudawą, gładką sierść, drugi zaś był puchaty i płowy. Ich małe noski były różowe i wilgotne od kocich smarków.
- Kryształowe kieliszki, mahoniowe fotele, srebrne łyżeczki, basen i cały ogród botaniczny za oknem, to zasługa nielegalnych wyścigów, tak? - Antoniewicz wydęła usta, silnie się nad czymś zastanawiając. Richard westchnął, a Ramzes z uśmiechem zatarł dłonie.
- Owszem. Samochody, silniki, kasa i to zdychające miasto z niezłym stanem ulic, to całe moje życie i nieustannie kiełkujący zalążek fortuny - zaczął opowiadać Ramzes. - Kiedy byłem młody i nie wiedziałem na czym polega życie, spotkałem w Nowym Jorku pewnego pasjonata adrenaliny i spalin. Gość był kiedyś taksówkarzem, później rozwoził towar ciężarówką i bardzo ukochał sobie wszelakie opony i skrzynie biegów. Traf chciał, że poznaliśmy się akurat w czasie jego największych sukcesów. Brad Michaelson (bo tak nazywał się ów gość) organizował zjazdy najróżniejszych podejrzanych typów z całego Nowego Jorku. Zamykali ulice, przekupili straż miejską i wybranej nocy odbywały się najbardziej fascynujące i pełne niebezpieczeństwa zawody w tej części Ameryki.
- A więc, postanowiłeś zająć się tym samym na terenie Rosji?
- To brzmi bardzo pochopnie i nieoryginalnie - odpowiedział Ramzes, popijając szaszłyka kompotem owocowym - ale to prawda. Brad zaczarował mnie klimatem wyścigów, rozpalił dawno stłumioną przez mojego brata pasję do aut, ulepszeń, skrajnych emocji i ryzyka. Możecie sobie tylko wyobrazić co było później, skoro dzisiaj wszyscy zainteresowani nazywają naszą wioskę Miastem Nocnych Startów. Zjeżdżają się tu ludzie z całego świata. Zresztą, jeśli dobrze pójdzie, niedługo same będziecie mogły się o tym przekonać.
- Chyba nie chcesz ich w to mieszać! - krzyknął doktor Richard, głośno stawiając kieliszek na stole. - Nie obchodzi mnie, co robisz ze swoim życiem, ale te kobiety nie są niczemu winne i na pewno znajdziemy lepszy sposób, żeby jakoś im pomóc.
- Ja tylko złożyłem propozycję.
- I tak nie mamy samochodu, ani nawet pieniędzy na samochód - westchnęła z rozżaleniem Natalka, opierając się o miękkie oparcie krzesła i przebierając w palcach bordową serwetkę.
Ramzes Cesar spojrzał na kobietę z błyskiem w oku, mówiąc:
- Na waszym miejscu nie martwiłbym się raczej o sprawną maszynę. Zawsze staram się pomagać nowicjuszom, a w szczególności tym, którzy jakimś cudem zdołali uratować mojego małego brata przed rychłą śmiercią nad oceanem. Jestem gotów pożyczyć wam jednego z moich maluszków.
- W zamian za? - Zwiewa nachyliła się w stronę gospodarza, automatycznie marszcząc nos.
- Wdzięczność, pani Aleksandro, wdzięczność. Jestem człowiekiem dumnym, ale sprawiedliwym. - Bog dal ruki dlya togo...
- ...chtoby prinyat' - dokończyła szatynka, pozbywając się z ust jedynych rosyjskich słów, jakie znała, nie licząc Vy ne khotite , ne nado - vy khotite, chtoby, ne budet, co oznaczało Nie chcesz, nie trzeba - zechcesz, nie będzie.
Podjęła decyzję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz