niedziela, 3 maja 2015

10. Początek bombowego lotu

W chwili, w której sięgający dna francuski obywatel i nieszczęśliwy kochanek imieniem Loren, powstał wreszcie z hotelowego łoża i doczłapał się powoli do biurka, aby tam ponownie lec na twarde podbicie krzesełka i pogrążyć się w ponurych rozmyślaniach człowieka niedostrzegającego sensu dalszej egzystencji, jego dwie młode towarzyszki z Paryża zamawiały właśnie sok pomarańczowy oraz dwie czarne kawy, rozsiadając się wygodnie w samolotowych fotelach. Perspektywa aktorskiej kariery w teatrze w Chicago była o wiele bardziej pociągająca, niż wspominanie krótkiego romansu. Ich na wpół radosne, na wpół zamglone smutkiem miny sugerowały, że żadna z nich nie ma pojęcia o tym, co właściwie dzieje się w mózgownicach Aleksandry, Natalii, Lorena, a nawet w nieznanych im głowach Matta, Laurencji, Gabriela, Pameli i Barnabasa Blasket.
   Co dopiero mówić o poznanych tylko przez Olę umysłach Lizawiety i Ettore Rossinich, których poczynania niezaprzeczalnie łączą się z przebiegiem dalszych losów rzuconych na otwarte morze rybek, którym brak jest skrzeli i wystarczającej siły, aby wciąż wynurzać się na powierzchnię.
   Aby nie rozczulać się długo nad tym, jak wielki trud sprawiło Natalii i Aleksandrze znalezienie fałszywych dowodów tożsamości oraz zapoznanie się z nimi, może wypadałoby, drogą maksymalnie rozwiniętego wstępu, w istocie napisać kilka informacji o stanie, w jakim byli pozostali członkowie rodziny Natalki oraz nibyczłonkowie nibyrodziny Oli.
   Tak więc, dnia pierwszego października (roku, o którym umyślnie nikt nigdy nie wspomni), o godzinie czwartej po południu czasu amerykańskiego, Laurencja Blasket poważnie zastanawiała się, czy to prawda, że duchy zmarłych lwów pojawiają się nocami na tle nieba w postaci srebrnych gwiazd, i czy naprawdę szepczą do uszu swym lwim dzieciom, gdzie te mają szukać najbardziej soczystych zebr. Gabriel nie mógł pojąć, dlaczego siedzi z siostrą u starej, spróchniałej Ophelii Debussy, zaś stara, spróchniała Ophelia Debussy nie mogła pojąć, dlaczego jej spokojne osiedle nagle tak powariowało - ale kogo właściwie obchodzi, co myśli pedantyczna emerytka? Pamela Blasket myślała o pewnym pochmurnym poranku w Waszyngtonie, podczas którego po raz pierwszy spotkała starego pana Blasket, a stary pan Blasket nie myślał o niczym - dosłownie o niczym, chociaż, kto wie? może wyobrażał sobie szybując gdzieśtam, jakby to było jeszcze raz zaciągnąć się Treasurer Cigarettes, należącymi do pewnej uroczej damy?
   Barnabas Blasket zmarł na wylew.
   Wyzionął ducha na swoim drewnianym bujaku, zapadając w popołudniową drzemkę, która dość szybko przerodziła się w coś o wiele bardziej poważnego - w sen wieczny. A stało się to niecały tydzień temu, kiedy to wraz z żoną otrzymali niespodziewany telefon od małego Gabriela, który drżącym głosem oznajmił, że zła pani i dwaj czarni agenci ukradli tatusia i odjechali gdzieś swoim Mercedesem-Benzem S 600 Guard. Pamela oczywiście zgłosiła zaginięcie syna, jednak zgodnie z procedurami, poszukiwania dorosłego człowieka można było rozpocząć dopiero po upływie trzech dni.
   Minęły trzy, cztery, pięć dni, jednak nie było śladu ani  Matta, ani jego żony. Stara pani Blasket z trwogą stwierdziła, że kłamliwa kurwa Debussy wykazała się niespotkaną u gadów wyrozumiałością, przygarniając dwoje jej wnuczków pod swój dach.
   Syn nieboszczyka nie wiedział, rzecz jasna, nic o nagłej śmierci ojca - akurat w tamtej chwili (to jest, szesnastego października o godzinie szesnastej) absurdalnie rozmyślał o tym, jaką trzeba mieć pracę lub kim trzeba być, żeby móc kupić sobie platynową popielniczkę, którą miał przed oczami.
   Loren zastanawiał się, ile odcieni farb musi zdobyć, by wystarczająco oddać kolor ust Natalii.
   Natalia błagała w myślach, aby jej uszy jak najszybciej się odetkały i żeby nie musiała już więcej kupować gumy do żucia na lotniskach, gdyż ceny gum do żucia na lotniskach były o wiele wyższe niż ceny gum do żucia gdziekolwiek indziej.
   Aleksandra miała przemożną ochotę na zapalenie papierosa. Nie wiedziała dokładnie z jakiego powodu, gdyż dzięki towarzystwu Natalki prawie całkowicie rzuciła ten okropny nawyk, ale coś w głębi jej serca/głowy/duszy jakby nakazywało jej sięgnąć po schowaną szczelnie paczkę i wypuścić z ust dym kto wie? może po to, aby ktoś inny szybujący gdzieśtam mógł jeszcze raz go wciągnąć?
   W każdym razie, kiedy Gabriel, Laurencja i mała chichuachua pani Debussy dostali pod nosy talerzyki z cieplutkim jeszcze ciastem bananowym z kawałkami czekolady i bitą śmietaną, porywaczka ich ojca, sprytny kidnaper, czyli blond pani Bogdanow-Rossini zasiadała właśnie do późnego śniadania, obserwując zamyśloną twarz swojego męża, który nie dość, że nie miał zielonego pojęcia o śmiałych i bardzo nielegalnych poczynaniach swojej żony, to na dodatek był pewien, że signora Inez bezpiecznie tuła się po przeludnionym Chicago pod bacznym okiem burmistrza Clarka Westona (który, nawiasem mówiąc, w tym samym momencie modlił się, aby jego wściekła i zazdrosna żona opuściła jednak pistolet).
  - O czym myślisz? - spytała pani Rossini, zerkając przelotnie, wręcz ze znudzeniem, na oszałamiającą w swej potędze panoramę Wiecznego Miasta, kolebki europejskiej kultury i sztuki.
   Ettore szybko przeniósł na nią swój znany, zamglony i nieodgadniony wzrok kogoś, dla kogo Ziemia zdaje się być większa nie wtedy, kiedy trzeba. Zmarszczył gęste, czarne brwi, aby następnie skupić całą swoją uwagę na kryształowej szklance wody z kostkami lodu. Niecierpliwie przebierał w palcach wieczne pióro. Poluzował krawat. Ponownie zatopił czarne spojrzenie w przenikliwych oczach Lizawiety.
  - Słyszałem, że poleciałaś do Ameryki.
  - Tak - odpowiedziała luźno kobieta, upijając łyk kawy - rzeczywiście, byłam. Wiesz, że mieszka tam mój brat.
  - Wiem, że nie utrzymujesz z nim kontaktów.
   Chwila ciszy, przerwana pukaniem do drzwi, które oboje zignorowali.
  - Wiem, że nasza mała cizia uciekła.
  - Nic z tych rzeczy - warknął Ettore, odkładając pióro. - Jest w Chicago.
  - Doprawdy?
  - Panie Rossini - głos dobiegający z progu był stanowczy i pełen dystansu, a także nieskrywanego szacunku. Lizawieta zdążyła ponownie zagłębić się w swojej lekturze, kiedy do środka przestronnej, eleganckiej jadalni wszedł pokaźnych rozmiarów mężczyzna imieniem Audomaro Mancuso. - Dotarły do nas niezbyt pomyślne wieści.
  - Jakie - warknął Ettore tonem, którego nawet Lizawieta nie mogła zignorować, wpatrując się z natężeniem w stronę Audomaro Mancuso. Jej usta drgnęły ledwo zauważalnie, kiedy mężczyzna odpowiedział:
  - Burmistrz Clark Weston pięć minut temu został zamordowany przez swoją żonę. Jedna z aktorek teatru The Red Eyes wszystko widziała i może to potwierdzić. Niejaka Alice Hilton. Pani Weston została zatrzymana, signore.
   Pana Ettore chyba zbytnio nie wzruszyła ta opowieść. Westchnął w duchu ze smutku, że jeden z jego najmilszych towarzyszy polowań sam został upolowany we własnym domu przez własną żonę. Pokiwał w milczeniu głową.
  - Przypilnuj, żeby pozamiatali po Westonie i odszukaj Prevetta na jego miejsce - poinstruował podwładnego pan Rossini. - Niech nikt nie spuszcza Zwiewy z oczu, inteso?
  - Pani Aleksandry nie ma w Chicago, signore. - Lizawieta mocniej ścisnęła brzeżek swojej książki. - Musiała przedostać się na północ, w stronę Kanady. Najpewniej kradzionym samochodem.
   Mężczyzna zacisnął szczęki. Jego oczy powędrowały ku górze, a twarz stała się tak plastyczna, iż niemal falowała w passie zimnej wściekłości i ślepego szału. Nim się spostrzegł, wieczne pióro złamało się w jego dłoni, a wzrok zatrzymał się na siedzącej naprzeciwko Lizawiecie.
  - Znajdźcie ją - wysyczał, wstając od stołu.
 
 
   Prosimy państwa o zapięcie pasów bezpieczeństwa. Za minutę startujemy - powiedziała stewardesa przymilnym głosem, który sączył się z głośników niczym miód. Natalka od razu stwierdziła, że ów kobieta mogłaby zarobić niezłe sumy na wykonywaniu sex-telefonów do pocących się, podnieconych fanów podniebnych uniesień. Przez chwilę miała zamiar powiedzieć o tym Oli, ale strach przed startem był tak silny, że jedynie zamknęła oczy i zaczęła histerycznie żuć drogą, różową gumę do żucia.
  - Patrz, jakie śmiechowe łyżeczki do kawy, no nie? - Aleksandra ze znużeniem mieszała nisko kofeinową zawartość jednorazowego kubeczka, drugą ręką przekładając stronice książki pod tytułem Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?
  - Tak, tak, w chuj śmieszne - jęknęła kobieta, zerkając, czy w pogotowiu są przygotowane papierowe torebki na wymioty. - Kiedy będziemy na miejscu?
  - Nie wiem, chyba za około dwie godziny - westchnęła Ola, patrząc przez małe okienko na rozciągające się lotnisko. Samolot powoli ustawiał się na polu startowym, a promienie zachodzącego słońca odbijały się w wielkich, białych skrzydłach latającej maszyny, barwiąc je na złoto i pomarańcz. - Ej, nie no, na serio śmieszne te łyżeczki. Nigdy nie widziałam, żeby były tak rozdwojone jakoś dziwnie, no nie?
   Pani Blasket jęknęła przeciągle, spoglądając błagalnym wzorkiem na przyjaciółkę, która nadal oglądała plastikowy przedmiot, mamrocząc pod nosem jakieś dziwne sploty zdań, które tworzyły mieszankę języka polskiego, włoskiego oraz łaciny. Pas bezpieczeństwa lśnił na jej podbrzuszu, które z kolei w ciągu tych kilku tygodni zdążyło się lekko powiększyć - Natalię ogarnęła nagła fala błogości, po której nastąpiło nieprzeparte, dławiące poczucie winy.
   Nie chcąc dłużej gapić się na zachęcająco-przerażające papierowe torebki na wymioty, kobieta zaczęła niespokojnie błądzić wzrokiem po czubkach głów pasażerów z przodu oraz połowicznych, zgarbionych postaciach tych z prawej strony, w kolejnych rzędach. Ku jej uciesze, na pokładzie nie było chyba żadnych płaczących bachorów a przynajmniej żaden bachor nie płakał. Mężczyźni siedzący na miejscach 27 B i C wyglądaliby całkiem pociągająco jak na spoconych Kanadyjczyków, gdyby nie mieli tak długich i niesymetrycznych wąsów na połowie twarzy. Kobieta z 26 C zaczynała cicho pochrapywać, co było nie do pojęcia dla ogarniętej strachem Natalki.
   Ciche warczenie samolotu przyprawiało panią Blasket o gęsią skórkę, a w momencie odlotu tak mocno ścisnęła Olę za ramię, że ta chwilę później uderzyła ją po głowie swoją ciężką książką i warknęła coś w stylu idź już lepiej spać, histeryczko.
  - Czuję, że zginiemy - sapnęła cicho Natalia, zaciskając powieki.
  - Czuję, że jak się nie zamkniesz, to...
  - Najmocniej panie przepraszam - odezwał się spocony Kanadyjczyk z dwudziestocentymetrowym wąsem na połowie twarzy - ale może znają panie włoski?
  - Owszem, a o co chodzi? - spytała z kolei Ola, nachylając się w stronę mężczyzny. Jej zwinięte w kok włosy busz wlatywały do ust Natalii, która nie dość, że była w stanie przedzawałowym, to w dodatku silnie odczuwała pragnienie jak najszybszego skorzystania z toalety.
  - Och, gdyby była pani tak miła... Pilnie potrzebujemy przetłumaczenia tego tekstu - odparł, podając Aleksandrze niechlujny, pognieciony zwitek papieru, który śmierdział tytoniem, co nie uszło jej uwadze. Kobieta zmarszczyła nos, uważnie studiując napisy.
   - Eee... nie znam się aż tak dobrze, ale chyba chodzi o coś z... hmm... nawożenie gleb? Kwas? Nie wiem, co znaczy ANFO. Są tu pobazgrane jakieś wzory chemiczne, ja pierdole. Zawsze nienawidziłam chemii. A jeszcze bardziej nienawidziłam tej starej, zepsutej chemicy. Babsztyla z wodorotlenkiem zamiast mózgu i siarką zamiast serca. Właściwie, to każdy nauczyciel chemii w moim życiu był niedowartościowany i psychicznie wymęczony. Kiedyś miałam nawet zamiar... o! - Kobieta przybliżyła kartkę do oczu, wyraźnie coś zauważając. - Coś tutaj jest o bardzo silnym pobudzeniu, wybuchu i azotanie amonu. Jest pan ogrodnikiem, czy przewozi pan materiały wybuchowe? - zaśmiała się Ola, oddając mężczyźnie zwitek.
  - Ależ skąd - warknął spod grubego wąsa - wykładam chemię w liceum od piętnastu lat - odpowiedział pospiesznie, pobladły ni to z gniewu, ni ze skrępowania.
   Ola w tym momencie zamilkła, a Natalia siłą woli powstrzymywała się, aby nie popuścić moczu w swoje świeże stringi i nie zawyć gromką salwą zduszonego śmiechu.
  - Och - odpowiedziała dyplomatycznie Antoniewicz, zapychając usta kawałkiem miękkiego, maślanego ciasteczka.
   Pierwsze cztery minuty lotu nad wodą i chmurami, były wprost nie do wytrzymania, jednak po jakimś czasie umysł i żołądek Natalki przyzwyczaiły się do trybu podróży i nie wywijały Marszu Tureckiego w jej biednych kiszkach. Po pokładzie niosły się ściszone rozmowy pasażerów, z których aż dziewięć dziesiątych było Amerykanami. Dwaj Rosjanie podśpiewywali (tak zdawało się Natalii, która pierwszy raz w życiu słuchała rosyjskiej mowy) wesoło za ich siedzeniami. Jedenastoletni chłopiec z 28 C przeglądał pisemko dla dziewczynek.
  - Muszę siusiu - odparła pani Blasket, ledwo słysząc swój głos przez ciśnienie w uszach.
   Ola kiwnęła głową, posyłając jej krótkie spojrzenie, w którym kryły się zwoje tłukących się myśli. Nieprzerwanie spoglądała to na siedzących w milczeniu Kanadyjczyków, to na chrapiącą kobietę z tyłu, aż w końcu wzruszyła ramionami i na powrót zagłębiła się w Efekcie Lucyfera.
   Zamiast fatygować się wspomnieniami Oli ze szkoły średniej, może lepiej przejść razem z Natalką pośród zapełnionych siedzeń i otworzyć przerażająco malutkie pomieszczenie, jakim była pokładowa łazienka bez wody w sedesie, z szarym papierem toaletowym, malutkim lusterkiem oraz jeszcze mniejszą umywalką, nad którą połyskiwał metalowy pojemnik na mydełko w płynie. Mydełko było zielone i pachniało wiśniami. Okropna hipokryzja.
    - Bohdankuu móóój, ooooj, mój Bohdankuuu - nuciła z relaksem pani Blaskey, patrząc się tępo w ścianę przed sobą. Na dachu kabiny była mała apteczka i wentylator. - Dlaczegoś jest taki głuuupiii, ooooooj...
   Ktoś krzyknął lub raczej kichnął za drzwiami. Natalka spokojnie podtarła się szarym papierem toaletowym, po czym zdjęła diamentowy pierścionek zaręczynowy i złotą obrączkę, aby dokładnie umyć ręce.
  - Myju-myju, Bohdanek majta się na kiju-kiju...
   Kobieta przez kilka następnych minut przeglądała się w lusterku, a następnie poprawiła malinową szminkę na ustach. Ktoś głośno zakaszlał. Kichnął? Ogólnie panowała cisza. Pani Blasket jeszcze raz przejrzała się w lusterku, palcami przeczesując proste, rozpuszczone włosy, które w żadnym razie nie przypominały skrętów i serpentyn Aleksandry. Coś stuknęło o drzwiczki. Natalia warknęła coś pod nosem ze swoim polskim akcentem, aby po chwili powrócić do poprawiania makijażu.
   Nastąpiły krótkie turbulencje.
   Ktoś znowu stuknął w drzwi, a pani Blasket usłyszała płacz jedenastoletniego homoseksualisty.
  - CHWILECZKĘ - krzyknęła, na chwilę odrywając się od malowania rzęs - WYSRAĆ SIĘ JUŻ NIE MOGĘ W SPOKOJU?
   Samolot przechylił się dość gwałtownie, a szatynkę aż skręciło w brzuchu. Usłyszała coś głośnego, jakby pierdnięcie trzymetrowego szczeniaka spaniela.
  - WYCHODZĘ, KURWA! WYCHODZĘ!
   I wyszła, a właściwie wypadła do kabiny z wściekłością i agresją, uderzając po drodze w coś dużego, ciężkiego i śmierdzącego ostrym zapachem potu. Czyli człowieka.
  - JA CIĘ JUŻ, KURWA, NAUCZĘ CIERPLIWOŚCI! - wykrzyknęła Natalka w chwili, kiedy mężczyzna upadł jak długi na pokładowy dywan.
   Dopiero, kiedy nie usłyszała żadnej reakcji ze strony pasażerów, zdezorientowana spojrzała na cztery stewardessy, stojące na środku w równym rzędzie, a następnie na przerażoną, bladą twarz Oli, która trzymała ręce w górze.
   Chwila, chwila. Wszyscy trzymali ręce w górze.
  - Boże, Chroń Królową - wydyszała jedna ze stewardess, po czym zemdlała.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz