niedziela, 26 kwietnia 2015

9. Trzy strony świata

  - Światła gasną przez naszą zajebistość. No nieźle - westchnęła Natalka, stając w progu.
   Jedynym źródłem światła w tej dość małej, acz przytulnej knajpie, było siedemnaście palących się świeczek na urodzinowym torcie o smaku czekolady. Okrągła masa, wypełniona od środka wiśniami i alkoholem, stała na środku największego stolika, wokół którego siedzieli zaniepokojeni goście w trójkątnych, urodzinowych czapeczkach. Napompowane helem balony błyszczały w blasku świec, a w pomieszczeniu dało się słyszeć coraz więcej głosów.
  - Prosimy zachować spokój, to pewnie tylko chwilowa awaria - powiadomiła gości obsługa dokładnie w momencie, kiedy z zaplecza wypadł wściekły szef kuchni.
  - Dennis, co się tutaj, kurwa, dzieje? - wysapał niski głos, a czyjeś ręce zapaliły latarkę. - Lazania po bolońsku, pizza XL i pięć zapiekanek siedzi mi w piecu, kiedy nagle nie widzę własnej dupy przez te ciemności! Mamma mia, przecież mamy klientów! Całe szczęście, że tort skończyłem, kurwa, wczoraj...
  - Nie mam pojęcia, co się dzieje, szefie - odezwał się drugi głos, ten sam, który zapewniał o chwilowym problemie. - Abigail poszła sprawdzić korki, ale to wygląda na dużą awarię. Lampy na ulicach też zgasły. Cholera, zespół nie zagra bez prądu.
  - Przepraszam, co się dzieje? Długo nie będzie prądu? Moja córka chciałaby już zdmuchnąć świeczki i zająć się prezentami, ale niestety nie możemy ich zobaczyć - powiedziała jakaś kobieta, przepychając się przez rzędy kanap i krzeseł. Goście zaczęli włączać latarki w komórkach, a niektórzy wyjęli nawet zapalniczki. W całym barze już niebawem roiło się od migających światełek, a atmosfera była coraz bardziej wesoła. Nie dla wszystkich, oczywiście.
  - Niech się pani niczym nie martwi, moja załoga zaraz rozpali wszystkie świeczniki. Jedynym problemem pozostaje niedyspozycja zespołu...
  - Żaden problem! - odezwał się ktoś z przodu. Rozmowy ucichły na chwilę. Płomień świeczek zaczynał powoli roztapiać czekoladowy posążek na torcie. - Czy ma ktoś skrzypce?
  - Olka, co ty wyprawiasz? - syknęła Natalia, boleśnie chwytając przyjaciółkę za ramię i ciągnąc ją w tył. - Nie grałam przecież wieki...
  - Szefie, skrzypce proszę! - Aleksandra nie dawała za wygraną, świecąc po oczach otyłemu Amerykanowi. - Ta oto Natalka potrafi coś tam wybrzdąkać, nieważne, będzie fajnie. Dostaniemy za to jakiś wolny pokój?
  - Proszę jej nie słuchać, pieprzy głupoty.
  - Ma belle Natalia, rozmiłowałaś się w muzyce? Dlaczego nic o tym nie wiem? Och, najdroższa! Bylibyśmy artystycznym zespołem. Z twoimi strunami, moim pędzlem, naszym...
  - On też pieprzy - przerwała Lorenowi pani Blasket, próbując w ciemnościach dostrzec twarz szefa kuchni. - Mam rozumieć, że nie dostaniemy nic ciepłego do jedzenia?
  - Ależ, proszę pani! Nadal serwujemy desery lodowe, aczkolwiek gdyby zgodziła się pani zagrać jubilatce krótkie Sto lat, to byłbym pani dozgonnie wdzięczny. Jestem gotów zaoferować darmowe drinki przez całą noc aż do szóstej rano.
   Natalia zastanowiła się przez chwilę, spoglądając na Olę, która już zdążyła rozsiąść się w jakimś intymnym kącie po drugiej stronie sali. W ciemnościach słychać było wesołe śmiechy nastolatków i cichy szum wiatru za oknami.
  - Ugh, no dobra. Dawać mi tu skrzypce, zanim się rozmyślę.
  - Brawo, brawo! - zawołała ze śmiechem Aleksandra, której ochota na wymioty chwilowo przeszła. - Proszę o gromkie brawa dla tej chudej krowy, która zgodziła się zagrać specjalnie dla... dla kogo?
  - Dla Vicky! Specjalnie dla Vicky! - odezwał się tłum, a po knajpie rozniosły się zachęcające oklaski. Kelnerka Abigail próbowała dodzwonić się do centrali, a kelner Dennis błądził wśród zebranych gości w poszukiwaniu instrumentu.
  - Spokojnie, spokojnie, wiadomo, że jestem najlepsza i najwspanialsza - westchnęła kobieta. - Loren, przyświeć mi trochę, żebym mogła nastroić.
   Kiedy ciemnowłosa kobieta, w drogim odzieniu i z przekornym błyskiem w oku, wydobyła z instrumentu pierwszy dźwięk, wszyscy poderwali się z miejsc, z radością wyśpiewując hymn jubilatów. Liczne świecie w kolorowych, szklanych słoiczkach, jarzyły się delikatnie, odbijając swoje skromne blaski na twarzach zebranych, pośród których było wielu nastolatków, kilkoro dorosłych oraz jakaś anonimowa, zakochana para, która sączyła powoli wystygłą herbatę, rozmawiając przyciszonymi głosami gdzieś na końcu knajpy - zdawali się w ogóle nie zwracać uwagi na uroczystość i pieśń, która rozbrzmiewała ze wszystkich stron.
   Kiedy huczne Happy Birthday dobiegło końca, nadszedł czas na obdzielenie się gigantycznym, czekoladowym tortem. Podczas gdy Aleksandra z czarującym uśmiechem na ustach częstowała się rozmaitymi pysznościami, nawiązując nowe znajomości z młodymi przyszłościami narodu amerykańskiego, Natalia popadła w swoisty zachwyt, w który wprawiały ją dźwięki skrzypiec. Tak dawno nie miała ich w dłoniach... Tak dawno nie opierała podbródka o ich gładką powierzchnię, że prawie zapomniała, jak wielką przyjemność sprawiały jej zawsze treningi.
   Menuet Bacha w jej wykonaniu rozpoczął się bardzo powoli, jakby dopiero oswajała się z myślą, że trzyma ukochany instrument. Teraz. Tutaj. Wśród tych wszystkich śmiejących się w ciemności ludzi, różowych czapek urodzinowych, świec i roziskrzonego spojrzenia Lorena, który był tak oczarowany, że przez cały wieczór nie odezwał się ani słowem, patrząc na płynące po strunach dłonie Natalii.
   Impreza żółtodziobów, jak to ujęła Ola, zakończyła się kilka minut przed drugą nad ranem. Nikt nawet nie myślał o tym, aby włączyć prąd własnoręcznie, kiedy awaria się skończyła, gdyż Vicky uznała, że taki klimat jest niepowtarzalny i absolutnie cudowny. Tak więc, kiedy klienci rozpierzchli się już wśród czarnej nocy i swoistego morskiego szumu Anchorage, Ola postanowiła odebrać z recepcji klucze do pokoi i wyspać się przed dalszą podróżą. Gdy razem z Margot i Gisèle rozpakowywały walizki i plądrowały plecaki w poszukiwaniu szczoteczek do zębów, Natalia wciąż siedziała na dole, zasłuchując się w swoją własną muzykę. Jej szczupła sylwetka poruszała się nieznacznie w rytm, a brwi co chwilę to unosiły się w minie zdziwienia, to znów opadały, jakby gorączkowo się nad czymś zastanawiała.
   A Simonet siedział po drugiej stronie, trzymając w rękach hotelowy długopis i kartkę papieru. Jego dłoń kreśliła jakieś rysy, przerabiała coś, zatrzymywała się w niektórych miejscach, a następnie pędziła dalej, falistymi ruchami. Oboje byli zamknięci w swoich odrębnych kopułach, które były prawie całkowicie od siebie zależne.
   Świt nadszedł zbyt szybko.
   Niebo powoli przybierało ponurą, szarą barwę. Dla Lorena, jako malarza, takie poranne światło było czymś najpiękniejszym pod słońcem - czyste, świeże, nie splamione żadnym ludzkim błędem. Idealnie do malowania, idealne do patrzenia na prawdziwy świat.
   Jednak pani Blasket nie podzielała jego zachwytu. Gdy tylko oderwała się od skrzypiec, pogrążając nadmorską knajpę w absolutnej ciszy, ujrzała przed sobą rozpościerające się pustkowie szarości, która skutecznie zamrażała jej ciepłe, pełne zauroczenia myśli. Jej twarz stężała, a rozbudzone jeszcze przed chwilą oczy, w jednym momencie stały się ciężkie, zmęczone i wyczerpane. Zerknęła na szkic Lorena.
  - Przestań - syknęła, łapiąc go za dłoń, jednak natychmiast cofnęła się. - Co ty wyprawiasz?
  - Tworzę ciebie - wyjaśnił cicho, przypatrując się twarzy Natalki narysowanej na papierze. Zamyślonej. Wyrwanej z rzeczywistości. - Twój obraz.
  - Loren - zaczęła, niedelikatnie odkładając skrzypce na blat baru - ja mam rodzinę.
   Blondyn zastygł na moment, patrząc na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.
  - Mam męża. Dwójkę dzieci - mówiła oschłym tonem - i psa.
  - Co chcesz przez to powiedzieć?
  - To, że dalej jadę sama. Znaczy z Olką, ale wiesz o co chodzi. - Kobieta wstała z krzesła, zabierając po drodze swoją skórzaną torebkę. Widząc niedowierzanie w oczach młodego mężczyzny, przystanęła na chwilę. - Loren, no nie smuć się tak. Przecież to nie było tak na serio - zaśmiała się bez szczerości, próbując przybrać lekki ton - dobrze o tym wiesz, prawda? Błagam cię, spotkaliśmy się półtora tygodnia temu na ulicy. Spędziliśmy bardzo, bardzo miłe chwile w zaspach i naprawdę sądzę, że jesteś świetnym gościem, ale...
  - Oszukałaś mnie - powiedział spokojnie, jednak w jego głosie było tyle żalu, ile tylko może zdołać unieść świat.
  - Oj, Loren, nie narzekaj - westchnęła, poprawiając swój kołnierz. - Po prostu powiedz, że byłam najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła ci się w życiu, i że niczego nie żałujesz. A później wracaj do igloo i baw się tymi swoimi farbami. To jest twoje życie. Ja, mając dwadzieścia jeden lat, jęczałam w sypialni Billy'ego Roosa Johnsona z nadzieją, że jego ojciec zatrudni mnie w swojej firmie. Ale ty jesteś inny. Ty żyjesz inaczej, kochany artysto.
  - Tak - potwierdził Loren, choć Natalia nie bardzo zrozumiała, o co mu chodzi.
  - Co tak?
  - Tak - powtórzył - byłaś najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się w życiu.
   Chwilę na siebie patrzyli. Dennis zbierał ze stolików brudne naczynia, a Abigail próbowała domyć zaplamioną sosem czosnkowym podłogę.
  - Wracam do Francji - odparł wreszcie mężczyzna, zapatrzywszy się w zimny, bezwzględny krajobraz za oknem.
  - Dobrze. - Natalka odetchnęła z ulgą, wdzięczna, że nie powiedział czegoś w stylu miło się żyło na tym świecie. - To bardzo... dobry pomysł. Naprawdę. Też bym wolała polecieć do Francji, zamiast tkwić tutaj wśród śniegu.


   Blondyn nie odpowiedział jej. Zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na jej słowa.
  - No to... ja spadam, mały ogierze. Als już pewnie czeka z walizkami, albo rzyga nad deską klozetową, a tylko ja mogę trzymać jej włosy. Życzę ci sukcesów i w ogóle... pa.
   Tak miała zakończyć się wakacyjna miłość. Natalia nie mogła się otrząsnąć przez całą drogę na drugie piętro budynku, a Loren nie otrząsnął się chyba już nigdy. Ale na tą opowieść przyjdzie czas później. Tego dnia, młody Francuz pozostał jeszcze w knajpie przez długie godziny, leniwie upijając się whisky, aż w końcu runął na podłogę i, przy pomocy szefa kuchni oraz sprzątającego Dennisa, został przeniesiony do wynajętego pokoju.
   Jego przyjaciółek nie było już jednak w hotelu. Podobnie zresztą, jak Natalii i Oli, które około godziny dziewiątej stały nad brzegiem Oceanu Spokojnego, wypatrując nieistniejących statków. No, ich może wypatrywała Natalka, bo Ola z pewnością nie. Za każdym zakrętem wyobrażała sobie uśmiechniętą cynicznie twarz Lizawiety. Na wodzie dostrzegała dryfujące jachty, po których panoszyli się jej podwładni. Ale nocą nie widziała ani jej, ani Francuzek, ani nawet plamy po piwie, która była nieznośnie widoczna w ich pokoju.
   Nocą czuła, że więdnie. Czuła, że to nie jest miejsce, w którym powinna się znajdować. Czuła, że to nie są osoby, z którymi powinna zasypiać. Strach przed czymś, czego nawet nie miała, doprowadzał ją do cichego szaleństwa. Okropnie, beznadziejnie samotnego szaleństwa, przez które zaciskała pięści i tłumiła łzy. Stwierdziła, że koniecznie musi udać się do Tybetu w czasopismach mówili, że to super miejsce dla tych niestabilnych emocjonalnie.
  - Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew... - zanuciła Aleksandra, trzymając się ramienia Margot, której jasne włosy rozsiewały wokół niej zapach jabłek. - Wszystko pędzi za szybko.
  - Co masz na myśli, mon cher? - spytała Gisèle smutnym głosem, spodziewając się już, co niedługo nastąpi.
  - Za szybko się poznaliśmy - odpowiedziała - za szybko nuciliśmy przy ognisku. Za szybko oddawaliśmy się pocałunkom, za szybko paliliście. Za szybko patrzyłyście na góry i za szybko do siebie mówiłyśmy. Za szybko się rozstajemy.
  - Ale...
  - Za szybko - powtórzyła twardziej. 
  - Czuję się, jakbym była na kolonii i rozstawała się z chłopakiem, którego znam siedem dni - stwierdziła Natalia, która tego ranka była w wyjątkowo dobrym humorze. Ola było bardzo zdziwiona jej zachowaniem, ale szybko zapomniała Lorenie i ich przelotnej relacji, zbyt pochłonięta swoimi myślami.
  - Czy nie tak właśnie było? - spytała Aleksandra, uważnie przyglądając się przyjaciółce.
  - Nie wiem. - Natalka obracała w dłoniach rękawiczkę, jakby ta była najważniejszym przedmiotem w jej życiu.
   Zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosem pędzących po ulicy samochodów i rozmowami pojedynczych osób, które spacerowały chodnikami. Zimny wiatr smagał ciemne fale oceanu.
  - Loren wraca do Francji - powiedziała po chwili Natalka, niechętnie zwracając się w stronę Francuzek. - Dbajcie o niego, bo nie wyglądał dobrze dzisiejszej nocy.
  - Nie wracamy do Paryża - rzekła Gisèle, ciaśniej zakrywając uszy kapturem. Posłała  Aleksandrze niepewny uśmiech. - Mamy zamiar polecieć do Chicago. Słyszałyśmy, że niejaki reżyser Johnson pilnie poszukuje dwóch aktorek. Nie możemy zarabiać obrazami przez resztę życia. Sztuka to sztuka.
  - Sztuka to sztuka - powtórzyła Ola, przebierając w palcach złote sploty włosów dziewczyny.
  - Jeśli nam się nie uda, pojedziemy do Nowego Jorku - dodała Margot. - Nie wrócimy do Europy, to pewne.
   - A więc... wy lecicie na południe, Loren na wschód, a my na zachód, tak?
   - Na to wygląda. Trzy strony świata.
  - Trzy strony świata - ponownie powtórzyła Aleksandra, nagle zdając sobie sprawę, że Ziemia zdaje się być znacznie większa nie wtedy, kiedy trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz