Jak to kiedyś powiedziała bardzo mądra niezwykła i najwspanialsza osoba, życie jest ciężkie jak kamień, który jest ciężki* - dokładnie tak samo pomyślała Ola, gdy biernie pokonywała kolejne metry niekończącego się pola pszenicy gówna gdzieś w rozległych Karpatach. Czas od kilkunastu dni płynął niemiłosiernie wolno, za to zbożowa dieta i sport wyczynowy przynosiły zamierzone rezultaty. Ola szła boso, kulejąc przez bolące odciski na stopach.
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych, a dokładniej w Saint Louis Park, wschodziło właśnie słońce. Jego jasne, nieskalane żadną myślą i żadnym wspomnieniem promienie oświetlały idealnie skoszoną trawę na polu golfowym w Minneapolis Golf Club, do którego sumiennie uczęszczał pewien młody inżynier cudownie uległy Matt Blasket. Podczas, gdy ser Banan i lady Muszelka rzucali się ziemniakami na polu ziemniaków innego gówna, Natalka uciekała zwinnie przed spasionym kanarem sprawdzającym bilety komunikacji miejskiej, których nie posiadała.
I tak przez osiem następnych pieprzonych lat:
- gdy w Minneapolis porządni obywatele wracali po pracy do domu w godzinach popołudniowych, obrzeża Samboru na Ukrainie spływały wódką i nocnymi krzykami pijanych rzemieślników. Kiedy Natalia budziła się z długiego snu i człapała niemrawo do czystej, pachnącej kuchni z białymi blatami i nożami poukładanymi w kolejności od największego do najmniej niebezpiecznego, Aleksandra karmiła małpy ciepłym chlebem z mlekiem i próbowała uczyć się języka swoich bliskich sąsiadów - Słowian z Ukrainy. Podczas, gdy Natalia została zaproszona na kawę przez cudownie uległego Matta Blasketa, Ola spała twardym snem w Krasnyym w pobliżu Wołgi, zawinięta w ciepły pled starej Iriny. Kiedy Natalia jadła jajecznicę z podsmażaną szynką i rumianymi grzankami, Ola popijała najmocniejsze rosyjskie alkohole wraz z innymi szaleńcami, którzy obrali za cel dostanie się do Tybetu. Gdy jedna czytała o prawie rzymskim, druga podróżowała ze stosami książek o psychologii i filozofii, kiedy jedna patrzyła z zamiłowaniem narcystycznym podziwianiem samej siebie w kałuży błota jak Matt Blasket napina mięśnie, aby jak najdalej wystrzelić piłeczkę golfową, druga zasiadała przy ognisku i z pamięci recytowała najbardziej niecenzuralne dzieła Aleksandra Fredry swoim przyjaciołom.
Dopiero później wszystko zaczęło się pierdolić psuć.
Pójdziemy więc tropem Aleksandry Zwiewy.
W każdym razie, od pamiętnego pierwszego czerwca z przyszłości minęło osiem lat, w ciągu których na świat przyszły kolejne samce i samice niedźwiedzi, kolejne samoloty zaginęły lecąc przez Trójkąt Bermudzki, kolejne stężenia pyłu i zanieczyszczonego powietrza straszyły mieszkańców Krakowa, kolejni ludzie postanawiali rzucić wszystko wpizdu i wyjechać w Bieszczady, kolejne niewyżyte nastolatki narzekały na beznadziejność i bezsensowność Walentynek. Oprócz tego, że pewna Rosjanka musiała pewnego dnia wcześniej pójść do pracy, właściwie wszystko było po staremu.
Osiem lat po pierwszym czerwca, w telewizorze wiszącym na ścianie pewnego przytulnego, rodzinnego domku w Minneapolis, leciały właśnie Muminki jaka piękna muszelka! W jasnym salonie pełno było porozrzucanych klocków Lego, wypranych pluszaków, śmiejących się maskotek, części garderoby lalek Barbie oraz poodrywanych główek lalek Barbie i wyciętych blond włosów lalek Barbie. Muminku, bolą mnie łapki! Mimo wszystko, każda z zabawek wydawała się być wyrzucona w idealnym dla siebie miejscu - jakby cała ekipa programowa przez godziny ustawiała pozycje małych samochodzików i kąt nachylenia wypchanych misiów.
Ola obserwowała źdźbła idealnie skoszonej, zielonej trawy, niski, pomalowany białą farbą płotek, przycięty na miarę żywopłot i ogólny perfekcjonizm, jaki panował w ogrodzie domu numer 14. Ser Banan i lady Muszelka, przebrani w żółte palta, dumnie zbierali z chodników pliki dzisiejszych gazet, po czym nakrywali nimi swoje małpie głowy. Pod numerem 14 brakowało tylko plastikowych flamingów i grupy statystów do niespodziewanego wyskoczenia zza krzaków i spontanicznego odśpiewania Oh Happy Day - najlepiej przez zakonnice-transwestytki i ich półroczną chichuachuę oraz spaniela. Kobieta mająca już dwadzieścia osiem lat, prędko otworzyła nieskrzypiącą furtkę i dziarskim krokiem przemierzyła cały ogród, krocząc po betonowych kwadratach okolonych aureolami mleczy i maków.
Zapukała do drzwi, jedną ręką przeszukując skórzaną torbę w poszukiwaniu e-papierosa, a drugą poprawiając długie sploty czarnych włosów, które sprężyście podrygiwały na lekkim, amerykańskim wietrze, wiejącym na południowy-zachód, a pachnącym babeczkami, proszkiem do prania oraz grubymi pieniędzmi. Nie. Akurat ten zapach dobiegał ze skórzanej podrabianej torby od Dolce&Gabbana, należącej do naszej młodej Polki.
Drzwi otworzył jej wysoki, szczupły mężczyzna o pogodnym wyrazie twarzy i pytającym spojrzeniu. Aleksandra przywitała go słowami:
- O, a więc macie jednak różowe flamingi. Bajecznie.
Po czym weszła do środka z szerokim wściekle szalonym uśmiechem i położyła wielką torbę na komodzie z chińską porcelaną.
- Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem... - zaczął mężczyzna w roboczym fartuszku, jednak szatynka zbyła jego słowa machnięciem dłoni i zmrużyła badawczo oczy, mówiąc:
- Farba na palcach, świeża. Różowa, brak flamingów. Farba świeża różowa - obecność flamingów. Obecność flamingów, skrajne popadnięcie w obłęd i hipokryzję. Zmieszanie, w głębi śmierdzącej żelem duszy wiesz o tym, ale za dobrze ci z nią w łóżku, żeby skomentować ekologiczne opakowania na kanapki. Musiałeś mieć niezłe pieniądze, szkoda, że już nie masz. W ogóle, to lady Muszelka zżera ci wycieraczkę. O, słyszę Muminki, a więc pewnie dziecko. Samochodzik. Smok. Lalka. Smoczek. Dwoje dzieci. Kuurwa.
Nagle ze schodów zbiegły trzy, śmierdzące ciałka - w tym jedno duże, złotowłose oraz pełne gracji, o poczciwym i delikatnie zamyślonym spojrzeniu piwnych oczu. Dwa wrzeszczące gremliny i piękny labrador. Ola szybko oceniła wiek gremlinów na kolejno sześć i cztery lata, a następnie schowała śmiertelnie przerażonego ser Banana do plecaka i ostrożnie umieściła na ramieniu lady Muszelkę, która nieufnie łypała brązowymi oczami w kierunku złotowłosego psa.
- Czujesz Natalię? Taak? Piękna Muszelka wyczuwa odór starej pańci?
- Matt? Gabriel, Laura, na górę. Co tu się...
W progu kuchni pojawiła się niewysoka, chorobliwie szczupła jednak nieco bardziej wygimnastykowana po dwóch porodach postać Natalii Blasket. Okrągłe, brązowe oczy dwudziestoośmiolatki przypominały gały wystraszonego chomika, a w kącikach jej różowych ust błąkał się od dawna tłumiony, przemożny krzyk, który urósł w jej oślizgłej gardzieli gardle niczym borowik w lesie i chwilę później wypełzł na świat w postaci sopranowego ryku.
Cały dom zatrząsnął się, a dzieci z krzykiem wbiegły z powrotem na piętro. Pies z zażenowaniem spoglądał na swoją właścicielkę, która prędko odłożyła miskę z masą do ciasta, zdjęła biały fartuszek zabrudzony mąką niczym dzieło Picassa, szybko rozczesała włosy podręcznym grzebieniem i w mgnieniu oka była gotowa na dalsze krzyczenie.
- Co ty tu, kurwa, robisz?!
- Podziwiam twoje słodkie pieski. Znaczy dzieci. Dzieci twoje słodkie oczywiście, zrodzone we krwi, pocie i łzach.
- Chwileczkę, skarbie... znasz tę panią?
- Nie.
- Tak.
- Co?
- Co ty tutaj robisz? - ponownie warknęła zbita z tropu pani Blasket.
- A przechodziłam tędy. Patrz, Muszelka tęskniła.
- Muszelka? - Matt powoli tracił grunt pod nogami.
- To jej porzucona na pastwę losu małpa.
- Małpa?
- Małpa.
- Natalio, czy to zwierzę...
- Kurwa, tęskniłam.
W pomieszczeniu zapanowała głucha cisza, a po całej lawinie słów nie było śladu. Matt zmarszczył brwi, po czym zaproponował, że zrobi melisę - jako że byli w posiadaniu tylko takiej herbaty. Co nie jest chyba zaskoczeniem. Natalia przez chwilę patrzyła z obrzydzeniem na dłubiącą dłubiącego w nosie lady Muszelkę, ale po minucie jej instynkt macierzyński zwyciężył i postanowiła poczęstować małpę paroma świeżo upieczonymi babeczkami z cukrem pudrem.
- Tęskniłaś za mną, czy za małpą?
- Za tobą, małpo.
Przez chwilę na usta cisnęło im się osiem minionych lat, dziesiątki zjedzonych odmian ryżu, setki zgubionych kluczy, tysiące nieudanych randek, miliony przepłakanych łez i biliardy spekulacji na temat pamiętnego pierwszego czerwca z przeszłości, ale żadna nie odezwała się ani słowem, póki Matt nie przyniósł do salonu parującej herbaty, a ser Banan nie wyszedł spokojnie z plecaka, rozglądając się wśród dżungli zabawek dla dzieci 3+.
- Matt, to moja przyjaciółka. Stara, znaczy młoda, ale stara - wymamrotała Natalia, siląc się na uroczysty ton - a to mój mąż. Matt. Matt Blasket. Jesteśmy... małżeństwem. Mamy dobry seks. Dwójkę pięknych dzieci. I psa. Labradora. I ma na imię Syrena.
- Cześć Matt. Cześć Syrena - przywitała się Ola. - To ser Banan i lady Muszelka. Są w separacji.
- Cześć Ola - przywitał się zmieszany Matt. - Cześć Banan, cześć Muszelka.
- No - zaczęła Natalia, wpychając do buzi wielką babeczkę i skrywając błądzące w oczach łzy - to skoro się już wszyscy świetnie znamy, to może powiesz mi, dlaczego tędy przechodziłaś?
- A to jest w sumie ciekawa historia - zaśmiała się Aleksandra, również wpychając do ust babeczkę i dławiąc się jej czekoladowymi kawałkami. - Bardzo-bardzo ciekawa. Nie tak ciekawa jak Nurkując w spermie część I, dwudziesty pierwszy listopada i pierwszy czerwca, ale rzeczywiście warta opowiedzenia... Mogę jeszcze herbaty? Ładnie się tu urządziliście.
- Dziękujemy - odpowiedział Matt z uśmiechem, gdyż wreszcie rozmowa przetoczyła się na dobrze znane mu tory. - Dom pochodzi z 2003 roku, ale wyremontowaliśmy go i wygląda jak nowy. Wiem, że Natalka zawsze chciała mieć duży ogród z grillem i huśtawką, prawda?
- Och, doprawdy? - Aleksandra uniosła jedną brew, a pani Blasket zaśmiała się nerwowo, przebierając w palcach miętowe czekoladki. Ser Banan ujeżdżał Syrenę na korytarzu.
- Kochanie, zrób nam jeszcze tej herbaty, dobrze? Szybciutko - poinstruowała męża Natalia, nie spuszczając wzroku z jeszcze bardziej niż zwykle żywej i opalonej przyjaciółki, która wyglądała i siedziała na kanapie zupełnie tak samo, jak osiem lat temu; z gładką cerą, głupiutko-morderczo-kretyńsko-figlarnym uśmiechem, gęstymi, nierozczesanymi włosami i papierosem w ustach. Jedynie jej ubranie było bardziej eleganckie i mniej nieprzyzwoite niż niegdyś.
- Tutaj nie palimy.
- Szkoda. Najwyższa pora zacząć.
Krótka bitwa na wyzywające spojrzenia. Świst czajnika w kuchni.
- Als?
- Hmm?
- Masz kłopoty.
Kobieta spojrzała Natalce głęboko mmmm... w oczy, wydychając miętowy dym nosem. Pani domu czekała na wyjaśnienia. Aleksandra mogłaby powiedzieć wtedy coś w stylu: Nie, nie, po prostu chciałam przed śmiercią zobaczyć twoją anielską twarz, czy: Postanowiłam zostać dobrą matką chrzestną, albo: Aaa wiesz, chciałam ukraść parę rzeczy, ale spieprzyłam sprawę, bo macie trzy labradory, znaczy jednego labradora i dwa szczeniaki. Znaczy dzieci.
Jednakże pani Zwiewa postanowiła być szczera przynajmniej w kwestii kłopotów.
- I to duże. Kurewsko.
TO JEST MEGA ! Olcza oddaję pokłony .
OdpowiedzUsuńWIADOOOMOO :3
Usuń