sobota, 28 marca 2015

4. Chicago, złote czasy


Z wami chcę dzielić
radosne chwile.
Wszystko głupstwo na tym świecie,
jeśli nie daje przyjemności.
Bawmy się, bo ulotne
jest szczęście w miłości.
To kwiat, który rozkwita i więdnie -
Krótko można się nim cieszyć.

 
Giuseppe Verdi - Libiamo Ne' Lieti Calici
 
- Tempus edax, homo adacior - zacytowała Ola, czytając na głos Katedrę Marii Panny w Paryżu i popijając nisko zmineralizowaną wodę mineralną. - Co z łaciny oznacza dokładnie: czas zżera, lecz człowiek zżera jeszcze bardziej. Uwielbiam Victora Hugo. Dokładnie sto stron przygotowywał się do tego, aby napisać dwudziestostronny opis Paryża pierw w dziewiętnastym, później w piętnastym wieku, następnie przeszedł do przedstawienia starzejących się i rodzących w rynsztokach Paryżan, aż w końcu dopadł samą Notre Dame i również jak ja sądził, iż katedra w Bourges jest o wiele piękniejsza. A co pan o tym myśli, panie taksówkarzu? 
  - Myślę, że za dużo pani mówi - odparł łysy mężczyzna z czarnymi okularami na czarnym nosie. - Niech no mi panie przypomną, po jakie licho pchają się panie z Minnesoty do Illinois sześć godzin moją taksówką i oferują mi tysiąc dolarów za kurs, zamiast przelecieć tę trasę samolotem i wylądować w Chicago po jednej godzinie?
  - Bo tak - warknęła zniecierpliwiona Natalia, nerwowo oblizując wargi. Długa podróż w śmierdzącej frytkami taksówce nie była jej ulubioną formą podróży, toteż kobieta usilnie próbowała powstrzymywać zawroty głowy kolejnymi dawkami lokomotivu. - Nie interesuj się pan.
  - Tak tylko zapytuję. - Wzruszył ramionami stary Afroamerykanin. - Skąd mam wiedzieć, czy nie planują panie jakiego napadu i nie chcą wyjawić dokumentów? Albo jeszcze lepiej - zaśmiał się, gwałtownie wyprzedzając powolną ciężarówkę - kto wie, czy panie nie współpracują z jaką mafią? Tyle się teraz mówi o zamachach w Nowym Jorku.
   Ola i Natalia wymieniły się szybkimi spojrzeniami, a pani Blasket z nadmiaru emocji aż otworzyła okno, z wdzięcznością wdychając autostradowe opary. Taksówkarz pogłośnił radio, z którego potężnie rozbrzmiało Sweet Home Chicago.
   Jako że wyjechały z Minneapolis w okolicach trzynastej po południu (Natalia była wcześniej umówiona z osiedlową kosmetyczką), do bram Wietrznego Miasta dotarły kilka minut przed godziną dwudziestą pierwszą. Taksówkarz zatrzymał się tuż przy podświetlonym znaku CHICAGO i niespiesznie przeliczył zapłacone banknoty, zapalając przy tym papierosa. Aleksandra z drżącymi ustami wąchała tytoniowy dym dopóty, dopóki mężczyzna nie odchrząknął i nie odjechał w siną dal, bogatszy o pieniądze, których z pewnością wolałby nie dotykać.
   A Wietrzne Miasto budziło się do życia w blasku miliardów lamp, reflektorów i świecących oczojebnych bilbordów. Jezioro Michigan jarzyło się niczym płonący, wodny las, a setki pędzących samochodów przypominało kanaliki migoczących żył w ogromnym, pełnym życia ciele, jakim było skąpane nocą miasto. Widząc zapierającą dech w piersiach metropolię, Aleksandra i Natalia ani razu nie spojrzały w niebo, które tej nocy pokryte było najpiękniej wykonanym misternym abażurem ze srebrnych gwiazd, z których każda kolejna, bardziej oddalona na wschód, była jaśniejsza od poprzedniej.
  - Mówiłam ci, że mam gdzieś tutaj znajomego ze studiów? - spytała Natalia, gdy, doczłapawszy z pełnymi walizkami do przydrożnego zajazdu, usiadły na zielonej ławce oświetlonej słabym blaskiem przyciemnionej latarni. Z wnętrza knajpy dobiegał głośny bit niezrozumiałej dla Oli muzyki. - Razem mieliśmy wykłady z prawa rzymskiego, ale on w rezultacie rzucił szkołę i postanowił zostać reżyserem teatralnym. Wszystko skończyło się tak, że kilka lat temu dostałam zaproszenie na jego debiutancki występ w teatrze w Waszyngtonie, ale akurat na ten dzień miałam ustalony termin drugiego porodu. - Kobieta wyjęła z walizki sok pomarańczowy i pudełko kanapek z salami. - Masz, jedz.
  - Nie, dziękuję.
  - Masz. Jedz.
   Aleksandra posłusznie chwyciła suchy prowiant i wzięła duży kęs, aby zadowolić sumienie swojej przewrażliwionej na punkcie zdrowego odżywania i równego składania skarpet przyjaciółki.
  - Wyleciało mi z głowy, jak miał na imię - kontynuowała pani Blasket, wyjmując z bocznej kieszeni plecaka jednorazowe kubeczki z rysunkami Kubusia Puchatka. - To Laurencji - wytłumaczyła, widząc zdziwiony wyraz twarzy Oli. Przełknęła salami i mówiła dalej: - Willy, Phili, Nilly... Wiem tylko tyle, że osiągnął swój cel. Całe życie marzył mu się sukces, ale ojciec miał swoją kancelarię i tak jakoś wyszło, że poszedł na prawo. No, a ciebie co podkusiło, żeby zająć się psychologią?
  - Ty - odpowiedziała Aleksandra, wzruszając ramionami i ciesząc się kwaśną miną kobiety. - Od zawsze byłaś niestabilna psychicznie - wyjaśniła - miałaś skrajne rozchwiania nastrojów, przejawiałaś depresyjną niechęć do życia, syciłaś się swoją hipokryzją, żyłaś w obłudzie i skrywanym długo obłędzie. Byłaś cwanym narcyzem i w pewnym stopniu wpędzałaś mnie do grobu odkąd tylko się poznałyśmy, ale im bliżej byłam całkowitego poznania twojego przebrzydłego alter ego, które tak często kazałam ci rysować, tym bardziej miałam ochotę obserwować cię dalej. Kiedyś nawet miałam zamiar prowadzić na tobie moje eksperymenty dotyczące emocjonalności człowieka, ale stwierdziłam, że taka pojebana bardziej mi się podobasz.
  - Olka, świnio!
  - Ale widzę, że ktoś już zajął się twoim przypadkiem - odparła na wpół pochmurnie, na wpół z wdzięcznością i uciechą, po czym wstała z ławki, wytrzepała żółtą spódnicę i ziewnęła szeroko. - No dobra, debsko, idziemy do tego Willi-Phili-Nilly'ego. Chce mi się zjeść coś tłustego w najbardziej obskurnym barze w Chicago i czuję, że dzisiaj już nic zaskakującego nie może nas spotkać.
   Jakże słodko się wtedy myliła.
   Okazało się, że Natalia jest jednak nie tyle obsesyjnie uporządkowaną, lecz również przezorną matką, żoną i ogólnie kobietą - w kieszeni małej, czarnej kopertówki, którą zapakowała na wszelki wypadek gdyby trafiły do Pałacu Buckingham, a małego księcia George'a interesowały jednak starsze panie znalazła starą, fioletową wizytówkę Billy'ego Roosa Johnsona z białymi, teatralnymi maskami w lewym górnym rogu. Na odwrocie karteczki widniał krótki, acz bardzo wymowny napis: Mojej pięknej Pani w podzięce za cudowny spektakl, a pod spodem: Paryż, Teatr Odeon, 27 marca naszego roku, godzina 20:00. Czekam, całuję i rezerwuję najszybszy lot do Europy. Musisz to zobaczyć, Twój Billy.
  - W podzięce za cudowny spektakl, hmm? - zaśmiała się Aleksandra, kiedy obie przemierzały zatłoczone ulice Chicago, ściskając w rękach torby, walizki i mini-plany miasta, poplamione kawą. - Nie próbuję nawet zgadywać, jakie były twoje początki pomieszkiwania w Ameryce.
  - No co? Musiałam się jakoś wybić. Przecież wspomniałam ci, że ojciec Billy'ego był wtedy szanowanym adwokatem.
  - Wystarczyło tylko rozkochać, przelecieć i okłamać zakochanego syna, żeby mieć łatwy start w karierze. Na twoje szczęście, komicy są wielkimi romantykami i takie nieszczęśliwe miłości tylko rozbudzają ich pragnienia. Jestem niemal pewna, że twój stary przyjaciel nadal szuka cię każdego wieczoru wśród swojej widowni.
   Ola z błyskiem w oku patrzyła, jak z porządnej, sprawiedliwej, ambitnej i prawej Natalii, pośród tych wszystkich zatłoczonych zejść do metra, tłustych gołębi zjadających z furią wyrzucone z eleganckiego biura dania z wołowiny na białym talerzu, pędzących motocykli, muzyki nocnych klubów i luksusowych restauracji na dachach wieżowców, wyłania się dawna, egoistyczna lafirynda, tym samym udająca Matkę Teresę z Kalkuty i w razie potrzeby żebrzącego psa w progu domu swojego pana.
  - Nie przesadzałabym, ale można tak powiedzieć. Billy i Shakespeare powtarzali, że życie to opowieść idioty. Pełna wrzasku i wściekłości, lecz nic nieznacząca. Wątpię, żeby rozpamiętywanie starych grzechów kogokolwiek jeszcze interesowało... W każdym razie, sprawdzałam w telefonie repertuar teatru The Red Eyes i dokładnie za dwie godziny odbywa się wieczorny spektakl pod tytułem Golden Treaty. Piszą, że będą pawie, białe króliczki i złote żetony.
  - Zajebiście. Oby były też hamburgery.
   Ruszyły więc ruchliwą Milwaukee Avenue, święcie przekonane, że nic niezwykłego nie może je już spotkać tego dnia, bogatego w sześciogodzinną podróż, wizytę u czterdziestoletniej, samotnej kosmetyczki i pełną pasji historię pewnego Billy'ego Roosa Johnsona, który akurat w momencie, gdy ciemnowłose Polki stały w przyulicznej kolejce po zapiekanki odgrzewane przez dwóch Arabów, krzyczał przez telefon na dwie dublerki aktorek, mających grać wyczekiwane przez tłumy białe króliczki na spektaklu Golden Treaty, odbywającego się już za niecałe sto minut.
   Zniecierpliwionego reżysera, ubranego w elegancki, choć fioletowy garnitur i granatowy krawat, od kilku godzin oblewały siódme poty. A dokładniej od 18:22, kiedy media podały, że na skrzyżowaniu ulic Dearborn i Monroe doszło do niegroźnego wypadku z udziałem trzydziestu pięciu samochodów, który oczywiście kompletnie zablokował ruch w całym obrębie. Dwadzieścia mil drogi było nie do pokonania w półtorej godziny dla dwóch, jasnowłosych aktorek, które same nigdy nie prowadziły samochodu. Billy żałował, że nie doszło do ponownego pożaru, i że los nie przyrządził mu z  kobiet skwierczących kawałków króliczego mięsa. Pech chciał, że kilka dni wcześniej, główne króliczki - Luna i Georgia - zachorowały na salmonellę po tygodniowym urlopie w Hurghadzie.
  - Jak to nie mamy nikogo na zastępstwo?! - wrzeszczał reżyser do załogi teatru, która nie odchodziła od telefonów i stron z adresami. - Każdego można zastąpić! Każdego!
  - Ale nie w godzinę przed spektaklem - mruknęła zdenerwowana Cecilia, poprawiając barwny, jedwabny kostium na biodrach jednej ze statystek. - Będziesz musiał się obejść bez dwóch króliczków.
  - Jak nie mogę! Widzowie już zbierają się przy wejściu, a wśród nich będzie nawet sam burmistrz z rodziną, były dyrektor The Red Eyes, całe rzesze szanowanych komediopisarzy, zagraniczni goście i cholera wie, kto jeszcze... - Mężczyzna wytarł lśniące czoło białą chusteczką, po czym zaczął szaleńczo chodzić w tę i z powrotem po całej garderobie. Cecilia zmarszczyła nos.
  - Myłeś ty się dzisiaj, Billy?
  - Panie Johnson, ktoś do pana - pisnęła wysokim sopranem młoda asystentka, trzymając w dłoniach szklankę z zimną wodą. Reżyser u kresu sił chwycił ją szklankę, nie dziewczynę i wylał na głowę całą jej zawartość.
  - Jasne, ja mam czas. Proszę przygotować czarną herbatę z liśćmi mięty, cynamonowe ciasteczka i jakieś dobre fajki, za chwileczkę zejdę do naszego gościa.
  - Mam to zrobić? - szepnęła skołowana asystentka, zerkając nerwowo na Cecilię, która wykonywała ostatnie poprawki przy strojach dziewiętnastowiecznych gubernatorów.
  - Jasne, kurwa, że nie! Co to za człowiek?
  - To dwie kobiety, panie Johnson. Jedna z nich mówi, że jest pana starą przyjaciółką, a druga domaga się czegoś do jedzenia - wytłumaczyła pospiesznie dziewczyna - i nie wiem do końca, o co im chodzi, ale pilnie proszą o spotkanie.
  - Są dwie? - spytał nagle rozbudzony mężczyzna, a jego mdłe, niebieskie oczy rozbłysły w świetle lamp.
  - Tak jest.
  - Młode?
  - Około trzydziestki.
  - Ładne?
  - Tak jest. To znaczy...
  - Wspaniale. Niech za cztery minuty zjawią się w moim gabinecie.
   Nie jest trudno domyślić się, cóż takiego zadziało się w gabinecie reżysera i tuż po wyjściu z niego trzech, roześmianych twarzy. Jednej - pełnej ulgi, niebiańskiego uniesienia, zachwytu i wdzięczności, drugiej - dumnej ze swojej roztropności i jednocześnie niepewnej swoich poczynań oraz trzeciej - patrzącej z podziwem na czerwoną kurtynę, złote suknie aktorów, krzątających się wszędzie scenografów i charakteryzatorów, powtarzających swoje role występujących i wreszcie na czerwono-czarne, wyjęte rodem z amerykańskich filmów przedwojennych, kostiumy wyrafinowanych ladacznic, pewnych swych wdzięków i odwagi. Wzrok całej trójki zatrzymał się na dwóch, białych, puchatych króliczych ogonkach, leżących obok skórzanych szpicrut na czarnej toaletce.
  - Zapowiada się dość perwersyjnie, Billy - odparła po dłuższej chwili Natalia, widząc jego rozanieloną minę. - Co dokładnie mamy robić, żebyś był nam wdzięczny, wierny, oddany i winny przysług przez resztę lat spędzonych na planecie Ziemi?
  - Byłoby wspaniale, gdybyście się w to przebrały, chwilę porozmawiały z Yasmine Murphy i Beatrice Acollą, a za godzinę stawiły się za tą właśnie kurtyną, w miejscu, które wskażą wam dziewczęta. Jeśli będziecie przynajmniej świecić uśmiechami, drogie panie, gotów będę spłacić wam ten dług gwiazdą z nieba - odparł, klaszcząc w dłonie i śliniąc się na widok perspektywy rozbudzenia starej miłości, która rzeczywiście nigdy nie zardzewiała. - Kiedy spektakl się wreszcie zakończy, opowiesz mi całe pięć zgubionych lat życia, moja droga Natalio. A pani, pani Inez, na pewno z chęcią posmakuje dań mojej wietnamskiej kuchni. Zapraszam was dzisiaj na uroczyste opicie sukcesu!
  - Widzisz, mówiłam ci, że to facet-lider, a nie jakaś menda - szepnęła pani Blasket, stojąc na podium do przymiarek, kiedy jakaś młoda kobieta w białym uniformie wiązała sznureczki gorsetu na jej plecach. - Ja się spiję za wszystkie lata bycia matką, a ty zjesz coś porządnego i wypijesz sok marchewkowy z witaminą A.
  - Dobrze, mamo - westchnęła Aleksandra, wciskając stopę w czarną szpilkę. - Uff, dobrze, że ogoliłam nogi. Ej, czy ten gorset nie ściska mi zarodka? - Kobieta wciągnęła powietrze, przytrzymując się ściany i spoglądając ze zmarszczonymi brwiami w swoje lustrzane odbicie. - Dziecko nie będzie spłaszczone?
   Natalia spojrzała na nią z politowaniem miną kategorii: o kurwa kto ją tu wpuścił ja pierdole.
  - Zamknij się lepiej i powtórz scenariusz. Wychodzimy za dziesięć minut.
   Warto może napomknąć, co w tym samym czasie działo się w rodzinie Natalii, podczas gdy ona, przebrana w strój dość wulgarnej tancerki lat dwudziestych, z białym pomponikiem na pupie przemierzała oświetlony korytarz w drodze na scenę, za którą czekali podnieceni widzowie w wyśmienitym, szampańskim humorze. Okrągłe stoły z białymi obrusami zdobiły małe wazony z różami, a atmosfera na sali robiła się coraz bardziej gęsta i przepełniona oczekiwaniem. Otóż, przygnębiony Matt Blasket położył właśnie do łóżek dwójkę swoich wspaniałych dzieci, które były przekonane, że ich mama poleciała w kosmos z misją ratowania ludzkości - z tą wiadomością łatwiej im było zasypiać i budzić się na śniadanie złożone z parówek i ogrzewanych nachos.
   Ale dość już o przygnębionym panu Blasket oraz śliniących się przez sen Laurencji i Gabrielu.


   Oto na Milwaukee Avenue, w teatrze The Red Eyes, rozbrzmiały przytłumione dźwięki basów, cykad, wiolonczeli i altówek, a cała publika uciszyła się i poczęła rozkoszować przedstawieniem jak jeden mąż.
  - Nats, cykam się.
  - Podciągnij sobie kabaretki.
  - Pierdolę to. Wychodzę. - Aleksandra już-już miała zejść z ozdobnych schodów pokrytych miliardami iskrzących, srebrnych płatków, kiedy nagle kurtyna rozsunęła się, a wszystkie stojące na podium kobiety z ogonkami króliczków na pupach, zaczęły zalotnie poruszać biodrami, prezentując swoje czerwone pióropusze na ramionach.
   Przyciemniony, nastrojowy płomień reflektorów przygasł nieco, gdy główna diva zaczęła śpiewać zmysłową, rytmiczną piosenkę, jarząc się i czarując swą długą, czarną kreacją. Pomniejsze króliczki zeszły ze sceny do publiczności, prezentując łabędzie szyje, a Ola i Natalia przez przerażającą, acz krótką chwilę, stały jak sparaliżowane na samym środku diamentowej piramidy, otumanione wszechobecnym zapachem męskich perfum. Tymczasem świece na stołach falowały w morzu pięknych kobiet, a muzyka niosła się powoli i dogłębnie wśród rzeźbionych kolumn, fresków i czerwonego dywanu. Przedstawienie zaczęło się rozkręcać. Scena rozbłysła granatowym światłem.

Chodź, kochanie,
Może pomalujemy miasto?
I cały ten jazz.

  - Kurwa, chyba musimy się ruszyć. Billy nie da mi posmakować swojej wietnamskiej kuchni, jak będziemy tak sterczeć - pisnęła Aleksandra, powoli schodząc ze schodków i uważając, aby nie potknąć się o rekwizyty. - Ej, ogon ci się odczepił!
   Oczy publiki świeciły z oczarowania, kiedy aktorki tańczyły swój pełny pasji, powolny, romantyczny taniec, mający rozpocząć spektakl-arcydzieło, którego autorem był Billy Johnson obgryzający paznokcie za kulisami. Co jakiś czas to wykonywał w powietrzu znak krzyża, jakby chcąc poświęcić swój spektakl, to zerkał nerwowo na roześmianą publiczność, nad której głowami przelatywały sztuczne, drewniane flamingi, poruszające drewnianymi skrzydłami. Sala zmieniła się w jurajski park, w którym absurdalnie rozbrzmiewał Cały Ten Jazz.
   A Natalia kręciła się wokół własnej osi, poszukując zaginionego ogonka.

Przyróżuję kolana
I zroluję pończochy
I cały ten jazz!
 
  - Cholera, przecież nie mogę tańczyć bez ogona noo... Może przyczepił się do rajstop - krzyczała Natalia, próbując przekrzyczeć orkiestrę. - Dobrze, że nikt nas nie widzi, tak tam ciemno.
  - Nats, powtarzałam ci zawsze, iż fakt, że ty ich nie widzisz nie oznacza automatycznie, że oni nie widzą ciebie - odpowiedziała jej Ola, ciągnąc przyjaciółkę za łokieć i rozglądając się za sztucznym ogonkiem po całej scenie. - Na szczęście są zbyt zaaferowani półnagimi westalkami z równoległej rzeczywistości. Roznoszą im szampana.
  - Schylę się pod palmy i zobaczę, czy nie upadł z tyłu.
  - O kurwa, patrz jakie dinozaury!
   Polki ukryły się za jeżdżącymi na kółkach palmami i obserwowały interaktywny pokaz, który zmienił się w istną biesiadę z udziałem widzów. Na ogromną halę wjechali mężczyźni z muchami na czarnych rolkach, a żywa i gorąca muzyka zagrzewała gości niemal do tańca na stołach. Na szczęście, tańczyli jedynie tancerze, a diva kręciła się na ramionach opalonych, wysportowanych Mulatów.
   Natalia krzyknęła z radości i oszołomienia, widząc jak złote żyrandole zaczynają się obracać i giną w suficie, wśród spuszczających się lian i unoszących się nad ziemią, zielonych oparów.
  - Chodź! - zawołała pani Blasket, wiedziona za rękę Amora wprost do dżungli śpiewów i Całego Tego Jazzu.
 
Zapal samochód -
Znam zabawne miejsce,
Gdzie gin jest zimny,
Ale pianino gorące!
 
   - Oszalałaś, kurwa! Oszalałaś! PUUUŚĆ! - wyła Aleksandra, starając się nie zgubić po drodze czarnych obcasów. - Ty masz dwie lewe nogi!
  - Pierdolę moje dwie lewe nogi! - wrzasnęła Natalka, porywając kieliszek buzującego szampana ze stołu kawalerów, którzy chłonęli rozpalonym wzrokiem ciała dwóch, zagubionych tancerek. Jeśli koniecznie mielibyśmy wtargnąć w ich umysły, to przekonalibyśmy się, iż wszyscy czterej powstrzymywali się przed zerwaniem z miejsc i porwaniem pięknych szatynek do barbarzyńskiego tańca - z Natalii mogli wyrzeźbić pomnik idealnej, wysmukłej figury leśnej rusałki niektórzy są po prostu stworzeni do czczenia, zaś bujnych i zgrabnych kształtów Aleksandry nie wypuszczaliby z rąk i ust niektórzy są po prostu tworzeni do łapania.
   Czynne władczynie przedstawienia owijały szyje widzów czarnymi pióropuszami, krążąc wraz z bóstwami na rolkach pośród stolików i loży. Nikt nawet nie zauważył, że u jednego z króliczków brakuje ogonka, gdyż zanim zakończyło się pierwsze pół godziny tańców, śpiewów i pokazu ogni, połowa sali była już całkowicie rozluźniona a druga pijana.
  - Ej, Natalia! Myślisz, że jak zacznę zbierać napiwki do biustonosza, to nadal będzie fajnie?!
  - Oooo kurwa, widzę smoooki! - krztusiła się Natalia, rozpraszając kłęby zielonej pary i tworząc na środku parkietu jeden, wielki wir. Tymczasem diva śpiewała nadal, łagodnie falując na grzbiecie sztucznego wielbłąda a może był prawdziwy?
 
To tylko głośna sala,
Gdzie jest głośna bójka.
Pokaż jej, gdzie położyć gorset!
 
   Aleksandra została podniesiona na ramiona przez dwa bóstwa na rolkach i razem odjechali do najwyżej usytuowanych miejsc z zagranicznymi gośćmi i rodziną burmistrza, którego czerwona twarz śmiała się i klaskała, przepełniona zachwytem. Kobieta z wdziękiem podeszła do mężczyzn i kobiet w wykwintnych kreacjach, a jej włosy mieniły się płomieniami wśród setek świec. Stukając obcasami i merdając białym ogonkiem, natrafiła na czarne, przeciwsłoneczne okulary i w pierwszej chwili pomyślała: który skończony kretyn włożyłby czarne bryle do teatru?
   Szybko okazało się, że ci wszyscy zagraniczni goście to ciekawa historia.
   Spojrzała w nieznajomo-znajome twarze i szepnęła:
  - Do kurwy nędzy...
 
Och, krew jej matki by się ścięła,
Jeżeli usłyszałaby
Jęczenie swojego dziecka!
I cały ten jazz!
 
  
  - ... och, na słodkie Chicago!
   I podciągnęła kabaretki, zakrywając twarz pióropuszem i zbiegając po stopniach, w poszukiwaniu Natalii, która wirowała na rękach mężczyzn w rolkach wraz ze śpiewającą divą, rzucającą rozszalałej orkiestrze powietrzne pocałunki.
   Ola wpadła w całą tę tańczącą bandę i zrzuciła z niej pijaną Natalkę, która przynajmniej nie kłamała co do picia za wszystkie lata bycia matką. Pani Blasket ocuciła się chwilowo, leżąc roześmiana na podłodze pełnej serpentyn i piór.
   A Cały Ten Jazz dobiegał końca.
  - Mafia! - wydarła się Aleksandra w momencie, kiedy wszystkie instrumenty ucichły, a w dżungli rozbłysło światło równikowego wschodu słońca. - Mafia z Sycylii! Ja pierdole kurwa!
   Publiczność zawyła śmiechem myśląc, iż to kolejny dowcip.
  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz