- Mogłabym w tych włosach sprzedawać znicze i kwiaty przed cmentarzem - powiedziała Aleksandra. W jej głowie niebezpiecznie przewijały się łamacze głów, zgrzytające gilotyny i tarki do mięsa. Jej głowa ociekała tanim kolorem blond. Blond uszlachetnia - mawiała Natalia w trzeciej klasie gimnazjum.
- Czy tylko ja słyszę chrobotanie w mojej głowie?
- Słyszę pustkę w mojej głowie przez tę twoją farbę.
- MANDARYNKI!
Kobiety podskoczyły w miejscu. Zwiewa na oślep szukała włącznika światła, na próżno. Kompletna cisza. Wycie wiatru. Serca bicie. Słychać serca bi-cie. Czyżby Mikołaj? W tych stronach? Za wcześnie.
- Słyszałaś to?
- Szuranie w moim mózgu?
- MANDARYNKI, HA!
Zazgrzytały kraty i do celi wśliznął się mały szeryf.
- Ech, spoko Natka, to tylko ten gość od mandarynek - westchnęła Zwiewa, opadając z powrotem na cuchnący materac.
- Przychodzę do was, by sumienie czyste mieć na łożu śmierci, leżąc w mogile - odparł bardzo poważnym tonem szeryf. Aleksandra widziała w cieniu jego poruszające się wąsy. Śmiesznie się ruszały, śmiesznie. - Słuchajcie no, hoże dziewoje!
- Słuchamy, mistrzu, słuchamy - ziewnęła Natalia, z niesmakiem sunąc dłonią po nodze (nie znalazła żadnej dobrej maszynki do golenia i czuła lekko mocny dyskomfort).
- Ludzie, którzy was tutaj przyprowadzili...
Zaczęło dziać się coś zgoła niecodziennego. Umysły Natalki i Aleksandry podzieliły się na części, pokrojone jak żółty ser w supermarkecie. Przez dziury w tym serze spłynęło całe napięcie, ser się roztopił, zalał im uszy. To wszystko pachniało na jedną z tych chorych nocy w Buenos Aires.
- Nie powinnyście mieć żadnych powikłań, Pan zadbał o...
Zwiewa odnalazła w ciemności iskrzący wzrok przyjaciółki. Odbyły podświadomą rozmowę. Coś mi się kręci w brzuszku. Włosy na mojej głowie... one żyją własnym życiem. Chore noce w Buenos Aires. Nieroztopione plastry sera, które jeszcze odpowiadały za myślenie, słuchały teoretycznej wersji słów szeryfa. Szybko, nogi - wstać. Ręce - nie wykonywać żadnych nadpobudliwych ruchów! Lędźwie - nie pragnąć mężczyzny.
- Niedługo tutaj wrócą. Teraz przygotowują dla was transport. Nie mogę stracić honoru. Macie tutaj ciepłe buty, zabierzcie swoje futra. Są bardzo drogie. Przy wyjściu stoi rower dwuosobowy. Powodzenia!
Jedynie Aleksandra zastanawiała się nad sensem zaistniałej sytuacji. Natalka w tym czasie zdążyła już wcisnąć się na rower i rozpłakać ze śmiechu. Ogólny przekaz słów szeryfa brzmiał: byłem dupkiem, bla bla, uznałem azaliż, że honor jest ważniejszy od jego braku, bla bla, dosypali wam coś do kluchów, bla bla, wypierdalaaaać!
- Ja nie mogę, Als, musimy podwyższyć mi siodełko, za nisko jest.
- Nie macie czasu! Jesteście trochę zamroczone, to prawda, ale mimo wszystko...
- Nie no, kurwa, ja na tym nie pojadę, przecież nie umiem na rowerze. Niee, niee, w życiu, Als, siadasz pierwsza.
Jedynie Aleksandra zastanawiała się nad sensem zaistniałej sytuacji. Natalka w tym czasie zdążyła już wcisnąć się na rower i rozpłakać ze śmiechu. Ogólny przekaz słów szeryfa brzmiał: byłem dupkiem, bla bla, uznałem azaliż, że honor jest ważniejszy od jego braku, bla bla, dosypali wam coś do kluchów, bla bla, wypierdalaaaać!
- Ja nie mogę, Als, musimy podwyższyć mi siodełko, za nisko jest.
- Nie macie czasu! Jesteście trochę zamroczone, to prawda, ale mimo wszystko...
- Nie no, kurwa, ja na tym nie pojadę, przecież nie umiem na rowerze. Niee, niee, w życiu, Als, siadasz pierwsza.
- Oddam życie za mój honor. Pan będzie wściekły.
- Nie mów mi o honorze. Ja się go wyzbyłam, siadając na tym popierdolonym dwukołowcu.
- O, Panie, tylko nie stryczek!
Tymczasem Zwiewa nadal się zastanawiała. Jej myśli były zamroczone, gdy próbowała złożyć je w całość. Pan, niegroźne narkotyki, lewi gliniarze, rower dwuosobowy... Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze, a fortuna kołem się toczy. Czuła, jakby jej czaszka nie przepuszczała powietrza. Znowu zrobiono lalkę z jej ciała. Grało, jak mu zagrali. Tańczyło, zaraz, śpiewało. Było już ciemno, musi myśleć o dziecku!
- No dobra, jedziemy. Mandaryn dobrze mówi. - I wsiadła na rower, zajęła pierwsze siodełko, wywróciły się przed startem, ale podniosły, pojmowanie świata i rzeczywistości było wątpliwe, niewątpliwie. Szeryf krzyczał jeszcze coś za ich plecami, gdy wyjechały w utwardzone zaspy i zaczęły zjeżdżać z górki. Koła ślizgały się, krzyczały, przeklinały swoich byłych. Nie, to akurat byłam ja. Palce u rąk Aleksandry zasklepiły się na dobre z kierownicą roweru. Mróz zatrzymał je w bezruchu, zęby szczękały. Natalce przypomniały się, jak leżała na łące, ciepłe, czerwone słońce, czuła się fantastycznie...
STOP
Kolejne ujęcie. Wyrwa w pamięci. Aleksandra próbuje podnieść się z ziemi, nie pozwala jej duszący śmiech. Jak hamujący pociąg, Tekla z Pszczółki Mai, petarda-niewypał. Jeden wielki świst jej rozbawionych płuc.
- TY BARANIE ESTEBANIE AAHAHHAAH - wyrła i warła się w gulbieży Natalia, próbując złapać koło, które uciekało. Uciekało przed nią. - KAARRAMBA!
- Natalia, zostaw, to nie ma sensu... - chichotała Zwiewa, upadając twarzą w śnieg. Brzuch ją bolał z tego braku powietrza. Niedożywiony mózg, grzybki halucynogenne... Co ten szeryf mówił? Że jakieś dopalacze? Że aviomarin im dosypali? Że co? - Oh, orrore degli orrori!
- Wracaj, no rzesz KURWA!
STOP
Wypadek był niegroźny. Spadły z roweru po niecałych pięćdziesięciu metrach, dalej musiały iść na piechotę. Koła nie udało się złapać, Natalka w końcu przyznała Ciemności zwycięstwo. Szeryf mówił o jakimś domu wgłębi lasu - czemu by do niego nie iść? Biedne Europejki nie czuły już swoich nosów. Biedne, prawie przemarzły. Gorące w środku, zimne na zewnątrz - nic nie zdoła ująć w słowach głębi tego przekazu. Wiemy o tym, gdyż Natalia długo nad tym dumała, kuśtykając powoli w stronę światła.
- Wiesz, Als? Jesteś jak lilia wodna. Zawsze kojarzyłaś mi się z lilią. I jeszcze tak falujesz. Na wodzie.
- Jeju... to bardzo miłe. A ty jesteś jak taki bluszcz pełen kwiatów, który pnie się w górę... Mnóstwo czerwonych i pomarańczowych płatków.
- A Matt jest jak...
- Jak mak. Mak polny.
STOP
Kobiety nie mogły tego nazwać. Miejsce przypominało knajpę, ale na każdej ścianie wisiała czerwona kurtyna, pod sufitem kołysały się zakurzone modele samolotów. Chór niewolniczy wychwalał prezydenta Kandrzeja Budę pod niebiosa. Przynajmniej było ciepło. Nie widziały żadnych kelnerek, żadnego człowieka. Czyżby Hitler podawał nam kawę? Kontury były niewyraźne, przekaz niedosłowny. Śmierdziało paloną oponą. Jakaś młoda pani krzątała się przy ladzie, miała na głowie zieloną chustę i wycierała plastikowe kieliszki z zestawu powiększonego.
- Czy możemy się tu przespać? Wystarczy nam niedźwiedzia skóra i trochę mleka.
- Nie wyglądacie panie najlepiej...
- Uważaj na słowa, zdziro.
- Halo, proszę tego nie dotykać, to ekspozycja!
- Natalia, czy ja dobrze widzę? Replika Stworzenia Adama?
- Bardzo być może, Asl...
- To dlaczego tam jest Gejp?
- Co?
- Proszę nie dotykać, zadzwonię po służby...
- Stworzenie Hakera. Ach, ty Boże intel corze, o trzech rdzeniach procesorze!
Dziwne rzeczy tej nocy. Aleksandra mogła przysiąc, że przez chwilę widziała na parkiecie wirującą parę młodych ludzi. Mężczyzną był Richard, przez chwilę wpatrywała się w jego oczy. Bez strachu. Bez zmieszania. Porywał swoją kobietę w krainie Disneya. Wirowali jak Kopciuszek z Księciem - jaki piękny musi być świat, kiedy uwierzy się w ducha.
Natalia też kogoś zobaczyła... uśmiechniętą promiennie postać, siedzącą na ladzie w słowiańskim kucnięciu. Wszędzie by rozpoznała, wszędzie, te jasne włosy.
- Nat? Chodź na chwilę, opowiem ci o Włoszech...
Aleksandra potrafiła długo zachwycać się pięknem Rzymu, gorącem Toskanii oraz wyrazistością smaku i charakteru, jaka panowała w słonecznym państwie Apeninów. Tam, gdzie było marzenie, był też żar, zaduch pędzących pociągów z aspiracjami i ciepło bezpieczeństwa. Jaki zaś klimat panował w miejscu pięknym, acz przepełnionym nieszczęściem?
Paryż. Biorąc pod uwagę paskudnie wczesną porę, miejsce ponure i niepewne swojej przyszłości. Chłodne i zapatrzone w głębokie kałuże na swoich ulicach. Bez muzyki, bez burzliwej przeszłości i wszelakich rewolucji. O czwartej nad ranem w Paryżu nie słychać już śmiechów muszkieterów, ani tupotu końskich kopyt. Nie słychać gitar - nic, poza jego własnym, cichym, miarowym oddechem. O czwartej nad ranem, Paryż przypomina serce samotnego człowieka. Ukończony obraz, obramowany, szczelnie zabezpieczony, przykryty i zapakowany, zmierzał paryskimi uliczkami w dość leniwym tempie, jakie narzucały mu dwie nogi niespokojnego paryżanina. Tup tup tup mieszało się z chlap chlap chlap.
Gorący oddech Lorena Simonet grzązł gdzieś pomiędzy jednym chrapnięciem słońca, a drugim. Jego umysł był czysty i niesplamiony żadną myślą - ani złą, ani dobrą. Ta pustka prowadziła go do grobu. Cały szturm emocji został odparty pędzlem i grą świateł, a o czwartej nad ranem pozostały już tylko popioły.
Otwarta poczta, dokument stwierdzający możliwość wysłania obrazu zagranicę, pani za okienkiem zrobiła kawę, pstrykanie klawiatury, krzywe spojrzenie przełożonej.
- Widzę, że jest pan rannym ptaszkiem.
- Wyglądam pani na rannego ptaszka?
- Bez skrzydeł i piór, ale jednak jakoś pan leci. Gdzie wysyłamy?
- Do Ameryki - odparł zachrypniętym głosem mężczyzna. - Jak najszybciej. Do Ameryki.
Tego poranka, pan Simonet postanowił gruntownie się odświeżyć. Włączył nawet radio, w którym bardzo lekko i nawet dość pompatycznie, z uwagi na powagę sytuacji, rozbrzmiewał utwór Shirley Company, o nazwie Shame, Shame, Shame. Najpierw był prysznic, później maszynka do golenia, pasta do zębów, rozczesywanie przydługich włosów, aż wreszcie przyszła pora na spojrzenie w lustro.
- Wstyd, wstyd, wstyd dla ciebie - nucił wtedy pod nosem, niemal się uśmiechając - jeśli też nie potrafisz tańczyć.
O 4:36 był z powrotem pośród swoich rozsypanych własności i z obojętnością stwierdził, że teraz jest jeszcze bardziej pusto, niż jeszcze godzinę temu. Wszędzie widział ślady swojej pracy, ale nie mógł dostrzec jej owocu. Ulżyło mu. Odetchnął ze spokojem - nie czuł się niczym związany, niczym ograniczony. Nareszcie był wypuszczonym wolno artystą, który, dokończywszy swoje dzieło, udaje się na błogi wieczny spoczynek. Mocno przeterminowany gramofon mógłby wypuścić z siebie zduszone wersy o tym, co dzieje się pod niebem Paryża, ale nikt nie chciał psuć ciszy - bo pod niebem Paryża nikt nie śpiewał, nie kwitła nadzieja, nie płynął radosny strumyk! - pod niebem Paryża ktoś uśmiechnął się do swojego wspomnienia, a następnie zapłakał gorzko w duszy, gdyż wspomnienie okazało się być tylko wspomnieniem.
Nie było zbyt wcześnie? Skąd, godzina była idealna. Idealna, żeby odejść niepostrzeżenie, żeby nikogo nie zbudzić ze słodkiego snu. W tym czasie, powód wszystkich trosk i rozpaczy dokładniej przykrył się kołdrą, próbując zasnąć po wyczerpującej aktywacji zmysłów detektywa. Nie było za późno? Skąd, godzina była idealna. Idealna, żeby zacmokać ustami i przymknąć oczy na rozpoczynający się dzień.
- Nie chce mi się tego słuchać. Widzę tutaj trochę wolnego miejsca. Kręci mi się w brzuszku... Dobranoc, Als.
- Dobranoc, Natalko.
Loren stanął ostrożnie na krzesełku. Zbawienne światło dnia zalało jego twarz, wpadło do ciemnego pokoju przez rozsunięte rolety. Mężczyzna pomyślał, że dla takich barw żyje prawdziwy malarz.
- Trochę mi smutno.
- Co?
- Smutno mi.
- Wydaje mi się, że widziałam Richarda i panią Wambach. Razem. Na tamtej scenie życia.
- Śpij już...
Założył na szyję elegancki krawat. Było mu dobrze w czerni, czerń nadawała jego postaci wiarygodności, przemawiała do ludzi głośną powagą i sprawiała, że ceniono jego miniaturowe obrazki sławnej Wieży Eiffla, która więcej miała wspólnego z Paryżem, niż sam Paryż, pod którego niebem ulatywała piosenka.
Nie wiedział, czy w takich chwilach łapie się oddech, czy raczej wypuszcza powietrze z płuc, ma zamknąć oczy, czy jednak pozwolić sobie na nieśmiałe oglądanie październikowego drzewa, które rosło tuż przed jego oknem? Patrzył na pożółkłe listeczki, ale przed sobą miał jedynie zniekształcony zarys jej roześmianej twarzy - wygiął usta w uśmiechu, ale zaraz się pohamował, bo trupowi nie wypada się śmiać. Odepchnąć życie mocno i stanowczo, czy jednak (będąc wciąż jego niewolnikiem), delikatnie odmówić dalszych usług? Przypomniał mu się stary latawiec, który wpadł kiedyś do morza i zniknął pośród fal. Zacisnąć pięści ze złości? W końcu świat jest taki niesprawiedliwy. Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo... Aby mu wybaczono, ofiaruje tęczę.
- Dobranoc.
STOP
Środek nocy dnia? Natalia wstaje. By zrobić siku. Ostrożnie stawia kroki. Śpioszki skleiły jej rzęsy. Siku. O to w tym chodzi. Pęcherz jej pulsował, kiedy ostatnio była w toalecie? No w sumie niedawno... i co z tego? Może iść kiedy chce. Każdemu należy się. Oby tylko nie zdeptać Als, w końcu jest w ciąży... Als. Blondynka. Nazl. Brązowe kudły, ciemność, szeryf nie stracił honoru, lecz głowę.
- Łapać ją.
- Nie mów mi o honorze. Ja się go wyzbyłam, siadając na tym popierdolonym dwukołowcu.
- O, Panie, tylko nie stryczek!
Tymczasem Zwiewa nadal się zastanawiała. Jej myśli były zamroczone, gdy próbowała złożyć je w całość. Pan, niegroźne narkotyki, lewi gliniarze, rower dwuosobowy... Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze, a fortuna kołem się toczy. Czuła, jakby jej czaszka nie przepuszczała powietrza. Znowu zrobiono lalkę z jej ciała. Grało, jak mu zagrali. Tańczyło, zaraz, śpiewało. Było już ciemno, musi myśleć o dziecku!
- No dobra, jedziemy. Mandaryn dobrze mówi. - I wsiadła na rower, zajęła pierwsze siodełko, wywróciły się przed startem, ale podniosły, pojmowanie świata i rzeczywistości było wątpliwe, niewątpliwie. Szeryf krzyczał jeszcze coś za ich plecami, gdy wyjechały w utwardzone zaspy i zaczęły zjeżdżać z górki. Koła ślizgały się, krzyczały, przeklinały swoich byłych. Nie, to akurat byłam ja. Palce u rąk Aleksandry zasklepiły się na dobre z kierownicą roweru. Mróz zatrzymał je w bezruchu, zęby szczękały. Natalce przypomniały się, jak leżała na łące, ciepłe, czerwone słońce, czuła się fantastycznie...
STOP
Kolejne ujęcie. Wyrwa w pamięci. Aleksandra próbuje podnieść się z ziemi, nie pozwala jej duszący śmiech. Jak hamujący pociąg, Tekla z Pszczółki Mai, petarda-niewypał. Jeden wielki świst jej rozbawionych płuc.
- TY BARANIE ESTEBANIE AAHAHHAAH - wyrła i warła się w gulbieży Natalia, próbując złapać koło, które uciekało. Uciekało przed nią. - KAARRAMBA!
- Natalia, zostaw, to nie ma sensu... - chichotała Zwiewa, upadając twarzą w śnieg. Brzuch ją bolał z tego braku powietrza. Niedożywiony mózg, grzybki halucynogenne... Co ten szeryf mówił? Że jakieś dopalacze? Że aviomarin im dosypali? Że co? - Oh, orrore degli orrori!
- Wracaj, no rzesz KURWA!
STOP
Wypadek był niegroźny. Spadły z roweru po niecałych pięćdziesięciu metrach, dalej musiały iść na piechotę. Koła nie udało się złapać, Natalka w końcu przyznała Ciemności zwycięstwo. Szeryf mówił o jakimś domu wgłębi lasu - czemu by do niego nie iść? Biedne Europejki nie czuły już swoich nosów. Biedne, prawie przemarzły. Gorące w środku, zimne na zewnątrz - nic nie zdoła ująć w słowach głębi tego przekazu. Wiemy o tym, gdyż Natalia długo nad tym dumała, kuśtykając powoli w stronę światła.
- Wiesz, Als? Jesteś jak lilia wodna. Zawsze kojarzyłaś mi się z lilią. I jeszcze tak falujesz. Na wodzie.
- Jeju... to bardzo miłe. A ty jesteś jak taki bluszcz pełen kwiatów, który pnie się w górę... Mnóstwo czerwonych i pomarańczowych płatków.
- A Matt jest jak...
- Jak mak. Mak polny.
STOP
Kobiety nie mogły tego nazwać. Miejsce przypominało knajpę, ale na każdej ścianie wisiała czerwona kurtyna, pod sufitem kołysały się zakurzone modele samolotów. Chór niewolniczy wychwalał prezydenta Kandrzeja Budę pod niebiosa. Przynajmniej było ciepło. Nie widziały żadnych kelnerek, żadnego człowieka. Czyżby Hitler podawał nam kawę? Kontury były niewyraźne, przekaz niedosłowny. Śmierdziało paloną oponą. Jakaś młoda pani krzątała się przy ladzie, miała na głowie zieloną chustę i wycierała plastikowe kieliszki z zestawu powiększonego.
- Czy możemy się tu przespać? Wystarczy nam niedźwiedzia skóra i trochę mleka.
- Nie wyglądacie panie najlepiej...
- Uważaj na słowa, zdziro.
- Halo, proszę tego nie dotykać, to ekspozycja!
- Natalia, czy ja dobrze widzę? Replika Stworzenia Adama?
- Bardzo być może, Asl...
- To dlaczego tam jest Gejp?
- Co?
- Proszę nie dotykać, zadzwonię po służby...
- Stworzenie Hakera. Ach, ty Boże intel corze, o trzech rdzeniach procesorze!
Dziwne rzeczy tej nocy. Aleksandra mogła przysiąc, że przez chwilę widziała na parkiecie wirującą parę młodych ludzi. Mężczyzną był Richard, przez chwilę wpatrywała się w jego oczy. Bez strachu. Bez zmieszania. Porywał swoją kobietę w krainie Disneya. Wirowali jak Kopciuszek z Księciem - jaki piękny musi być świat, kiedy uwierzy się w ducha.
Natalia też kogoś zobaczyła... uśmiechniętą promiennie postać, siedzącą na ladzie w słowiańskim kucnięciu. Wszędzie by rozpoznała, wszędzie, te jasne włosy.
- Nat? Chodź na chwilę, opowiem ci o Włoszech...
Aleksandra potrafiła długo zachwycać się pięknem Rzymu, gorącem Toskanii oraz wyrazistością smaku i charakteru, jaka panowała w słonecznym państwie Apeninów. Tam, gdzie było marzenie, był też żar, zaduch pędzących pociągów z aspiracjami i ciepło bezpieczeństwa. Jaki zaś klimat panował w miejscu pięknym, acz przepełnionym nieszczęściem?
Paryż. Biorąc pod uwagę paskudnie wczesną porę, miejsce ponure i niepewne swojej przyszłości. Chłodne i zapatrzone w głębokie kałuże na swoich ulicach. Bez muzyki, bez burzliwej przeszłości i wszelakich rewolucji. O czwartej nad ranem w Paryżu nie słychać już śmiechów muszkieterów, ani tupotu końskich kopyt. Nie słychać gitar - nic, poza jego własnym, cichym, miarowym oddechem. O czwartej nad ranem, Paryż przypomina serce samotnego człowieka. Ukończony obraz, obramowany, szczelnie zabezpieczony, przykryty i zapakowany, zmierzał paryskimi uliczkami w dość leniwym tempie, jakie narzucały mu dwie nogi niespokojnego paryżanina. Tup tup tup mieszało się z chlap chlap chlap.
Gorący oddech Lorena Simonet grzązł gdzieś pomiędzy jednym chrapnięciem słońca, a drugim. Jego umysł był czysty i niesplamiony żadną myślą - ani złą, ani dobrą. Ta pustka prowadziła go do grobu. Cały szturm emocji został odparty pędzlem i grą świateł, a o czwartej nad ranem pozostały już tylko popioły.
Otwarta poczta, dokument stwierdzający możliwość wysłania obrazu zagranicę, pani za okienkiem zrobiła kawę, pstrykanie klawiatury, krzywe spojrzenie przełożonej.
- Widzę, że jest pan rannym ptaszkiem.
- Wyglądam pani na rannego ptaszka?
- Bez skrzydeł i piór, ale jednak jakoś pan leci. Gdzie wysyłamy?
- Do Ameryki - odparł zachrypniętym głosem mężczyzna. - Jak najszybciej. Do Ameryki.
Tego poranka, pan Simonet postanowił gruntownie się odświeżyć. Włączył nawet radio, w którym bardzo lekko i nawet dość pompatycznie, z uwagi na powagę sytuacji, rozbrzmiewał utwór Shirley Company, o nazwie Shame, Shame, Shame. Najpierw był prysznic, później maszynka do golenia, pasta do zębów, rozczesywanie przydługich włosów, aż wreszcie przyszła pora na spojrzenie w lustro.
- Wstyd, wstyd, wstyd dla ciebie - nucił wtedy pod nosem, niemal się uśmiechając - jeśli też nie potrafisz tańczyć.
O 4:36 był z powrotem pośród swoich rozsypanych własności i z obojętnością stwierdził, że teraz jest jeszcze bardziej pusto, niż jeszcze godzinę temu. Wszędzie widział ślady swojej pracy, ale nie mógł dostrzec jej owocu. Ulżyło mu. Odetchnął ze spokojem - nie czuł się niczym związany, niczym ograniczony. Nareszcie był wypuszczonym wolno artystą, który, dokończywszy swoje dzieło, udaje się na błogi wieczny spoczynek. Mocno przeterminowany gramofon mógłby wypuścić z siebie zduszone wersy o tym, co dzieje się pod niebem Paryża, ale nikt nie chciał psuć ciszy - bo pod niebem Paryża nikt nie śpiewał, nie kwitła nadzieja, nie płynął radosny strumyk! - pod niebem Paryża ktoś uśmiechnął się do swojego wspomnienia, a następnie zapłakał gorzko w duszy, gdyż wspomnienie okazało się być tylko wspomnieniem.
Nie było zbyt wcześnie? Skąd, godzina była idealna. Idealna, żeby odejść niepostrzeżenie, żeby nikogo nie zbudzić ze słodkiego snu. W tym czasie, powód wszystkich trosk i rozpaczy dokładniej przykrył się kołdrą, próbując zasnąć po wyczerpującej aktywacji zmysłów detektywa. Nie było za późno? Skąd, godzina była idealna. Idealna, żeby zacmokać ustami i przymknąć oczy na rozpoczynający się dzień.
- Nie chce mi się tego słuchać. Widzę tutaj trochę wolnego miejsca. Kręci mi się w brzuszku... Dobranoc, Als.
- Dobranoc, Natalko.
Loren stanął ostrożnie na krzesełku. Zbawienne światło dnia zalało jego twarz, wpadło do ciemnego pokoju przez rozsunięte rolety. Mężczyzna pomyślał, że dla takich barw żyje prawdziwy malarz.
- Trochę mi smutno.
- Co?
- Smutno mi.
- Wydaje mi się, że widziałam Richarda i panią Wambach. Razem. Na tamtej scenie życia.
- Śpij już...
Założył na szyję elegancki krawat. Było mu dobrze w czerni, czerń nadawała jego postaci wiarygodności, przemawiała do ludzi głośną powagą i sprawiała, że ceniono jego miniaturowe obrazki sławnej Wieży Eiffla, która więcej miała wspólnego z Paryżem, niż sam Paryż, pod którego niebem ulatywała piosenka.
Nie wiedział, czy w takich chwilach łapie się oddech, czy raczej wypuszcza powietrze z płuc, ma zamknąć oczy, czy jednak pozwolić sobie na nieśmiałe oglądanie październikowego drzewa, które rosło tuż przed jego oknem? Patrzył na pożółkłe listeczki, ale przed sobą miał jedynie zniekształcony zarys jej roześmianej twarzy - wygiął usta w uśmiechu, ale zaraz się pohamował, bo trupowi nie wypada się śmiać. Odepchnąć życie mocno i stanowczo, czy jednak (będąc wciąż jego niewolnikiem), delikatnie odmówić dalszych usług? Przypomniał mu się stary latawiec, który wpadł kiedyś do morza i zniknął pośród fal. Zacisnąć pięści ze złości? W końcu świat jest taki niesprawiedliwy. Ale niebo Paryża nie gniewa się zbyt długo... Aby mu wybaczono, ofiaruje tęczę.
- Dobranoc.
STOP
Środek nocy dnia? Natalia wstaje. By zrobić siku. Ostrożnie stawia kroki. Śpioszki skleiły jej rzęsy. Siku. O to w tym chodzi. Pęcherz jej pulsował, kiedy ostatnio była w toalecie? No w sumie niedawno... i co z tego? Może iść kiedy chce. Każdemu należy się. Oby tylko nie zdeptać Als, w końcu jest w ciąży... Als. Blondynka. Nazl. Brązowe kudły, ciemność, szeryf nie stracił honoru, lecz głowę.
- Łapać ją.